niedziela, 30 października 2011

SILENT HILL - RECENZJA


Mam nadzieję, że coraz śmielsze próby przeniesienia Halloween na polski grunt spalą na panewce. Z prostego powodu – podobnie jak Walentynki, jest to w pierwszym rzędzie święto paskudnej, śmierdzącej komerchy. Są jednak i dobre strony jego istnienia – jednym z nich jest pojawienie się w Playstation Store klasycznego tytułu na PSOne – pierwszego Silent Hilla. Tytuł od Konami, choć technicznie cokolwiek przestarzały, po dwunastu latach od premiery trzyma się świetnie.

Zarys historii jest pewnie wszystkim doskonale znany, ale nie zaszkodzi go przytoczyć. Harry Mason, owdowiały pisarz, samotnie wychowuje swoją siedmioletnią córkę Cheryl. Jadąc z nią na wakacje do tytułowego miasteczka, u kresu drogi, w środku nocy, rozbija się, próbując wyminąć dziewczynę, która zupełnie znikąd pojawiła się na środku drogi. Gdy Harry odzyskuje przytomność, jest już jasno, okolicę pokrywa gęsta mgła, a jego córka zniknęła. Nasz bohater rusza na poszukiwania, nie przypuszczając, że trafił w sam środek piekła...

Powiedzmy sobie od razu – klimat pierwszego „Sajlenta” miażdży. Miasto, odcięte od świata (dosłownie – ulice kończą się bezdennymi przepaściami, uniemożliwiając ucieczkę), całkowicie wyludnione (nie licząc dosłownie kilku osób i – rzecz jasna – plejady wszelakiej maści wrogich kreatur), a także, co najważniejsze, nieustannie balansujące między dwoma formami. W pierwszej z nich nad miastem wisi wspomniana mgła, pada śnieg – w lecie! - i wszędzie krążą mniej lub bardziej groźne potwory. Gdy jednak w oddali zawyją syreny, robi się niewesoło. W przeciągu kilku sekund zapada noc, ulice i podłogi zamieniają się z asfaltu i drewna w kraty, pod którymi widnieje ciemność, śnieg zamienia się w deszcz, ściany i drzwi pokrywa rdza i krew, co jakiś czas można się natknąć na zmasakrowane zwłoki, które ledwo można zidentyfikować jako ludzkie... Ten „alternatywny” świat, jeden ze znaków rozpoznawczych serii, właśnie w „jedynce” wypada najbardziej sugestywnie. Nie on jeden zresztą: żaden sequel nie potrafił być równie straszny, co najstarszy przedstawiciel rodu.

Och, Harry, ty żartownisiu...
Paradoksalnie, niemały w tym wpływ oprawy. Grafika może dziś zostać wyśmiana przez kogoś, kto z grą nie miał do czynienia, ale jej nieprecyzyjność i brak detali sprawiają, że duże pole do popisu ma nasza wyobraźnia. Trzecia część cyklu, której oprawa może się podobać do dziś, postawiła właśnie na dosłowność, przedstawiając okropieństwa w sposób szczegółowy – mimo tego wzbudzają one raczej zachwyt niż przerażenie. Gdy z kolei Harry napotyka się na tabliczkę „zły pies”, by po chwili ujrzeć rozsmarowaną po całym podwórku bezkształtną masę... a minutę błądzenia po uliczkach później widzi wypatroszone zwłoki zwisające z ogrodzenia – jest ostro. A to dopiero pierwsze pięć minut gry! Później, kiedy wpadamy z wizytą do podstawówki czy szpitala, robi się naprawdę, naprawdę gorąco. Zwłaszcza, kiedy w trzypiętrowym budynku nagle w windzie pojawi się guzik wiodący na czwarte, a tam świat mgły zmieni się na świat krwi... Świetne wrażenie robią też wstawki FMV, zwłaszcza ta otwierająca grę. Przy tym wszystkim ujdzie wybaczyć koślawe ruchy postaci i ogólnie PSXową staroszkolność.

Jeszcze lepiej atmosferę buduje dźwięk. Akira Yamaoka, autor ścieżki, po raz pierwszy ukazuje tu swój niewątpliwy geniusz. Czystej muzyki nie ma tu wiele, ale gdy już się pojawia, to naprawdę zapada w pamięć – począwszy od nieśmiertelnego utworu tytułowego, towarzyszącego nam w intrze, a kończąc na przezabawnym motywie ilustrującym zakończenie UFO. Cała gra opiera się jednak na ciszy, zakłócanej tylko mrocznym ambientem, dziwnymi hałasami, krokami bohatera, wyciem potworów i dzwonieniem kieszonkowego radyjka, które ostrzega nas, że w pobliżu znajdują się wrogowie.

Oprawa dźwiękowa zasługiwałaby na najwyższą notę, gdyby nie jeden jej element - żenujący voice acting, który psuje doskonałe wrażenie ogólne. Aż ciężko uwierzyć, że Konami rok wcześniej wydało Metal Gear Solid. W „Sajlencie” kwestie wypowiadane są z werwą Tomasza Knapika czytającego dialogi w pornosach, a ponadto między poszczególnymi kwestiami pojawiają się co i rusz nienaturalne przerwy. Sami aktorzy też nie zachwycają – podejrzewam, że dżentelmen podkładający głos Harry'ego nie bez powodu nie podpisał się nazwiskiem pod swoimi wyczynami. Nie pomagają i dialogi, miejscami rodem z najgorszych horrorów klasy B – tu znów bryluje główny bohater, niemalże co scenę rzucający swoim flagowym „What is this?”.

Naprawdę szkoda, bo rzutuje to na fabułę, a ta jest co najmniej godna uwagi, choć może nie wspina się na psychologiczne wyżyny „dwójki”. Spory wpływ ma na to fakt, że, podobnie jak to ma miejsce z grafiką, mnóstwa rzeczy musimy się domyślać sami, Ba, niezbędne może się okazać zapoznanie się z analizą opowieści (w sieci znajdziemy takowe również w języku polskim). Historia miejscowego kultu, jego ofiar i chorych wierzeń naprawdę wciąga, a niezłomność Harry'ego, który jest gotów na wszystko by uratować córkę, stanowi dodatkową motywację do przebijania się przez nieprzyjazne turystom miasto. Pięć zakończeń to przysłowiowa wisienka na torcie.

Ot, typowy pokoik w Otherworldzie.
Niestety, mieszane odczucia może budzić sama rozgrywka. Po prawdzie żadnej z kolejnych części nie udało się jakoś specjalnie poprawić wzorca ustanowionego przez „jedynkę”, jednak na dzisiejsze standardy sterowanie jest wprost wstrętne. Trzeba być gotowym na wpadanie na ściany i przyzwyczaić się do koślawych ruchów bohatera. Walka też jest mocno nieprecyzyjna, zwłaszcza gdy z broni palnej przerzucimy się na wymachiwanie stalową rurą. Na szczęście nadal mogą się podobać zagadki, momentami naprawdę wymagające i pomysłowe. Trzon rozgrywki, czyli eksploracja miasta, potrafi wciągnąć, choć, co również powtarza się w kolejnych częściach, dużo ciekawiej prezentują się lokacje zamknięte. Do dociekliwości zachęcają niezliczone smaczki, których wychwycenie z pewnością sprawi kupę frajdy miłośnikom horroru, acz nie tylko: stacja benzynowa Hell (zamiast Shell), leżące na chodniku gazety z artykułami o Buffalo Billu z „Milczenia owiec”, czy lista nauczycieli w szkole, gdzie nazwiska pochodzą od członków grupy Sonic Youth to wierzchołek góry lodowej. Dość powiedzieć, że ulice w mieście nazwane są na cześć pisarzy grozy, tych bardziej i tych mniej znanych.

Co tu dużo mówić, dla fanów horroru jest to pozycja absolutnie obowiązkowa. Wersję na poczciwego PSXa ciężko dorwać, a na PCta wyszła tylko nieoficjalna konwersja, w której miejscami nieznośnie sypie się grafika i dźwięk. Każdy posiadacz PS3, który choćby z tych względów nie miał okazji zapoznać się z poszukiwaniami Harry'ego Masona, nie powinien się wahać ani chwili – Silent Hill jest wart tych 26 złotych. To w końcu tytuł, który na zawsze zmienił oblicze survival horrorów. No i, nie oszukujmy się, nadal prawdopodobnie najstraszniejsza gra w historii. Tylko trochę szkoda, że nie ma co liczyć na remake z prawdziwego zdarzenia.

WERDYKT: REWELACYJNY (9)

czwartek, 13 października 2011

BREAKING BAD, SEZON 4 – RECENZJA

http://cdn.screenrant.com/wp-content/uploads/Cranston-Breaking-Bad-Season-4-AMC.jpg
!!!UWAGA! W przeciwieństwie do pozostałych recenzji, ta zawiera ogromne spoilery, w hurtowych ilościach. Jeśli nie obejrzeliście całego sezonu, zdecydowanie odradzam lekturę!!!


Już od pierwszego odcinka nowego, długo oczekiwanego sezonu „Brejkinga”, sytuacja została postawiona jasno i jednoznacznie: Walt musiał zabić Gusa zanim Gus zdoła zabić Walta. Po potężnej końcówce ostatniej serii stało się oczywiste, że innego wyjścia nie ma... acz zważywszy na to, jak nieprzewidywalny potrafi być serial Vince'a Gilligana, należało zostawić przy takim założeniu pewien margines błędu.

Sezon zaczął się powoli, chyba nawet zbyt powoli. Pierwszych kilka odcinków było zaskakująco niemrawych, choć i one miały swoje momenty. Brutalna egzekucja nożem do tektury. Mike broniący furgonetki i jego mniej szczęśliwi następcy. Walt kupujący pistolet. Niestety, te świetne sceny tonęły nieco w zalewie wątków jeśli nie irytujących, to na pewno niespecjalnie ciekawych, co akurat temu serialowi zdarza się dosyć rzadko. Ciężka faza Hanka i próby odreagowania na nią przez jego samego i Marie raczej drażniły, nawet jeśli miały sens. To samo można powiedzieć o Jessem, który po zastrzeleniu Gale'a zszedł na ścieżkę autodestrukcji. I to było w pełni uzasadnione fabularnie, ale szybko stało się nużące. No i twórcom wypadałoby powiedzieć, że gra w strzelaniny niezupełnie polega na trzymaniu pistoletu i celowaniu do ekranu, acz to już czepianie się.

Gdy już zmartwiłem się, że mój ulubiony serial zaczyna się staczać, wszystko powoli, niemal niezauważalnie skierowało się z powrotem na właściwe tory.

Gdy Gusowi zaczął siedzieć na karku Hank, a jednocześnie do potężnej ofensywy przystąpił kartel, na dobre zrobiło się ciekawie. Ten pierwszy wątek zapewnił nam dwa przepyszne cliffhangery i zapadającą w pamięć scenę przesłuchania. Najmocniejsze w tym wszystkim było jednak krótkie ujęcie w windzie, gdzie perfekcyjnie kryjącemu emocje Fringowi zadrżała ręka. Choć śledztwo Hanka aż do ostatniego odcinka wydawało się mimo wszystko brnąć donikąd, jego podejrzenia potwierdziły się po wybuchowym finale sezonu. Niewątpliwie będzie to punkt wyjścia dla kolejnej serii, i tu nasuwa się pytanie, czy przedstawi on w końcu drogę do nieuniknionej konfrontacji z Waltem. Jednego możemy być pewni – Hank złamany i zgryźliwy odszedł, a na jego miejsce z powrotem przybył Hank stary, złośliwy, a przy tym nieustępliwy. Czy uda mu się dojść tożsamości Heisenberga?

Kartel, sprawiając wyjątkowo niemiłą niespodziankę Gusowi, mile zaskoczył widzów. Drugi napad na furgonetkę Pollos Hermanos pokazał, że z chłopakami nie ma żartów, a już późniejsza snajperka zmusiła Gusa do zabawy w Terminatora – jak się okazało, nie ostatniej w tym sezonie. To, jak tajemniczy biznesmen rozprawił się z górą organizacji naraz... hm, to był pierwszy moment, gdy do widza należała decyzja, czy można to kupić. Pewnie, zademonstrowało nam to, że Gus może wyjść z każdej sytuacji (o czym z pewnością wszyscy pamiętaliśmy w końcowych odcinkach), acz osobiście uważam ten motyw za zbyt przerysowany. „BB” nigdy nie bał się mocnych scen, ale geniusz twórców objawiał się w tym, że zawsze udanie wychodziły z balansowania na granicy wiarygodności. Najazd Mike'a na restaurację, Walt z zimną krwią zabijający dilerów, nawet zderzenie samolotów w finale drugiego sezonu – to wszystko było dobrze wkomponowane w fabułę i nie gryzło. Ba, wszystkie te sceny były wprost kapitalne. Gus wychodzący przed lufę snajpera też załapał się do tej kategorii, jednak sprzątnięcie kartelu za jednym zamachem, z jedną, jedyną i do tego tymczasową stratą poniesioną na dobrą sprawę w dogrywce... To było nieco za dużo. Owszem, zemsta zaserwowana na bardzo, bardzo zimno, w dodatku w tym samym miejscu, w którym Don Eladio i jego świta de facto zmienili Gusa w potwora – to było typowo „brejkingowe” i mogło się podobać. Zostaje mimo wszystko lekki niesmak.

http://www.aceshowbiz.com/images/news/breaking-bad-4-02-jesse-hits-downward-spiral.jpgPo pozbyciu się lub zminimalizowaniu obu teoretycznie największych zagrożeń – kartelu i DEA – imperium Fringa mógł obalić tylko jeden człowiek – nasz ciamajdowaty chemik z liceum, pan White. Kluczową niewiadomą w równaniu między dwoma oponentami stanowił Jesse. Ten sam Jesse, który, jak sam słusznie zauważył, zrobił dla Walta dużo więcej, niż Walt dla niego. Gus wiedział, że musi go przeciągnąć na swoją stronę – choć zrobienie z niego bohatera było grubymi nićmi szyte, przez długi czas wydawało się, że może zadziałać. Gdy odcinek „Bug” zakończył się zabawnie nieudolnym, a przy tym piekielnie smutnym mordobiciem, szala zdawała się przechylić na stronę Gusa. Dowcip polegał na tym, że nawet ciężko było za to Jessego obwiniać. Walt od dawna traktował go niemal jak popychadło, a już na pewno jak narzędzie. Pewnie, w kolejnej niezapomnianej scenie pomylił go ze swoim synem, ale okazywał mu jeszcze mniej ciepła niż kiedykolwiek. W końcu Jesse stanął po tej właściwej stronie (acz podział konfliktu ostatecznie przestał być czarno-biały w ostatnim ujęciu sezonu), niemniej i tu dalsze relacje stoją pod przeogromnym znakiem zapytania. Ich rozmowa na dachu, choć w pewnym stopniu wzruszająca, przybrała nowe znaczenie, gdy pozbawiono nas wątpliwości co do rozmiaru winy Walta. Zostaje też kwestia tego, czy Jesse kiedykolwiek do końca podniesie się po wszystkim, co zrobił od zabicia Gale'a. Jego wyznanie w odcinku „Problem Dog” raczej nie rozwiązało całkowicie jego problemów.

Zanim przejdę do konfrontacji stanowiącej główną oś napędową sezonu, wypada jeszcze wspomnieć o postaciach drugoplanowych. Powrót Bogdana dodał trochę niezbędnego w tak gęstej atmosferze humoru, choć akurat w jego wątku najlepszy numer wyciął Walt, wydając jego pierwszego zarobionego dolara w automacie. Ważniejszą rolę spełnił Ted, który spadł z kosmosu, grożąc Waltowi – i Skyler – z zupełnie nieoczekiwanej strony. Związana z nim historia nie była może szczególnie emocjonująca, ale okazała się absolutnie kluczowa w najlepszym momencie we wszystkich trzynastu odcinkach – gdy Walt odkrył, że nie ma dość pieniędzy, by w akcie desperacji uratować siebie i swoją rodzinę. No i ta scena z „Drużyną A” i feralnym dywanikiem... Nie zawiodła też para asów – Mike i Ted. Pierwszy z nich w swoim stylu zamiatał za każdym razem, kiedy pojawił się na ekranie – główną nagrodę zdobywa jednak za niepozorne zaparkowanie koło Walta i Hanka, przymierzających się do podłożenia pluskwy Gusowi. Saul pokazywał się jakby nieco rzadziej, ale był równie złotousty jak zwykle. Te dwie postaci powinni stawiać sobie za wzór twórcy innych seriali – choć ci dwaj panowie pozostają w tle, to gdy już włączą się do akcji, widz może zacierać ręce. Czas mija, a to się nie zmienia.

Zmienił się natomiast Walt. Ten proces miał miejsce na naszych oczach poczynając od pilota serii, ale teraz przemiana wydaje się kompletna. Walt w tym sezonie nie budzi już sympatii. Walcząc o przetrwanie ma głęboko gdzieś wszystkich innych. By zapobiec odkryciu laboratorium Gusa był w stanie wjechać w inny samochód (jadący w nim Hank z pewnością prędzej niż później doda dwa do dwóch). Znów potrafił zabić człowieka bez mrugnięcia okiem. O jego relacjach z Jessem już była mowa. No i wreszcie otruł dziecko, a podczas sceny na dachu na jego twarzy widać było ulgę, gdy usłyszał, że mały przeżyje – to każe podejrzewać, że wcale nie był pewien, że tak się stanie. By wygrać z Gusem, Walt musiał stać się taki sam jak on. Wygrał, ale to wcale nie musi się dla niego dobrze skończyć. Z pewnością jest z siebie dumny, ale duma może zmienić się w pychę. Stąd już prosta droga do wpadki.

Co będzie dalej z Waltem? Ciężko stwierdzić. Zupełnie porzucił on personę Heisenberga, co można interpretować tak, że obie jego tożsamości stopiły się w jedną. Jak ktoś już słusznie zauważył, momentem, w którym ostatecznie do tego doszło, była ostatnia scena z odcinka „Crawl Space”. Wtedy, gdy wszystkie elementy układanki znalazły się na swoim miejscu, Walt wybuchł śmiechem. Co to dokładnie oznaczało? Szaleństwo? Panikę? Jedno jest pewne: transformacja dobiegła końca. Niedługo potem pozornie pozbawiona większego znaczenia scena z doniczką wyprowadziła sezon na ostatnią prostą.

http://ology.com/sites/default/files/imagecache/post-image/breaking-bad-gus.jpg
Gus przegrał. Stało się to w sposób, można by rzec, głupi, zwłaszcza przy jego - słusznej zresztą - chorobliwej ostrożności. On sam wiedział, a i Tyrus mu przypomniał, że nie musi osobiście pozbywać się Hectora. Na pewno domyślał się, że to może być pułapka. W długim ujęciu na jego twarz dało się wyczytać, że ma wątpliwości. Jednak ruszył na spotkanie – jak się okazało, ostatnie w jego życiu. Gus miał jedną, jedyną słabość, którą Walt wykorzystał absolutnie bezwzględnie: starego, zniedołężniałego "Tio" Salamankę, który w swej ostatniej, jakże zresztą pamiętnej chwili wreszcie spojrzał w oczy człowiekowi odpowiedzialnemu za wybicie całej jego rodziny. Na pewno będzie tej postaci brakować, ale wydaje się, że Fring odszedł w odpowiednim momencie – ile jeszcze dałoby się z niego wyciągnąć dla fabuły? Świetny flashback w odcinku „Hermanos” rozbudził apetyt na więcej szczegółów z jego przeszłości, ale jego zgon wcale nie wyklucza pojawienia się takowych później. Tak czy owak, bohater grany przez Giancarlo Esposito przejdzie do historii – w końcu kto wywozi kogoś na pustynię w worku na głowie, by powiedzieć mu, że go zwalnia? Gus był przefantastyczną postacią, chyba wręcz najciekawszą z całej obsady, i także przez to trochę szkoda, że twórcy chyba zbyt mocno pofrunęli z symboliką w scenie jego śmierci. Pewnie, obrazek Gusa z połową twarzy na dobre utrwali się nam w pamięci, jednak to był kolejny przegięty moment, choćby i technicznie coś takiego było możliwe. Jasne, scena działała na wielu poziomach – tytuł ostatniego odcinka, jak to w „BB” bywa, okazał się mieć zupełnie inne znaczenie niż mogłoby się wydawać przed jego obejrzeniem; Gus, oczywiście, miał dwie twarze, doskonale maskując jedną z nich, aż do swojej ostatniej chwili – nawet najpewniej pozbawiony już świadomości poprawił krawat, co mówi samo za siebie; wreszcie jego wyjście z pokoju w prosty, acz efektywny i efektowny sposób zagrało na emocjach widza – wszyscy mieliśmy przez chwilę myśleć, że Fringowi uda się z eksplozji wyjść cało. Zostaje pytanie, czy to aby nie było zbyt wiele. Osobiście miałem wrażenie, że w jednej chwili poszło się kochać całe napięcie towarzyszące polowaniu na Gusa, ale może i o to chodziło – o pokazanie, jak spektakularne zwycięstwo osiągnął Walt?

http://cdn.screenrant.com/wp-content/uploads/breaking-bad-season-4-finale-review.jpgNie jestem w niebezpieczeństwie, Skyler. To ja jestem niebezpieczeństwem”. W tym cytacie zawiera się cały sezon. Gdy Walt wypowiadał te słowa, ciężko było mu uwierzyć. To on znajdował się na przegranej pozycji, to on musiał mocno kombinować, jak z tego wszystkiego wybrnąć. Od wtedy jego sytuacja jeszcze się pogorszyła, by wreszcie osiągnąć, jak się zdawało, zupełne dno – on jednak odbił się i wygrał pojedynek na śmierć i życie. To wcale nie byłby zły moment na zamknięcie fabuły, ale tak po prawdzie tym lepiej, że przed nami jeszcze jeden, nieco dłuższy sezon. Sporo zostało do rozwinięcia, i naprawdę szkoda, że przyjdzie nam czekać na finał tej historii co najmniej rok. „Breaking Bad” tym sezonem scementował swoją i tak nienaruszalną pozycję pośród najlepszych seriali ostatnich lat. Nadal za jego największą siłę uważam fakt, że w miarę rozwoju wydarzeń bohaterowie wdeptują w coraz głębsze bagno, a przy tym historia przedstawiona jest w taki sposób, że da się bez większych uwag we wszystko uwierzyć. „BB” to niezmiennie opowieść o tym, że każde działanie ma swoje konsekwencje, a oba te czynniki rosną wprost proporcjonalnie do siebie. I nawet jeśli jedna czy dwie sceny nieco psują ten idealny obraz, a pierwsze parę odcinków zdaje się zmierzać donikąd – sezon czwarty trzyma formę. Oj, trzyma.

OCENA SEZONU: REWELACYJNY (9)

poniedziałek, 3 października 2011

PINKERTON – RECENZJA

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/en/c/ca/Pinkerton_cover.jpgAch, Weezer. O mało którym zespole równie często mówi się, że się „zepsuł”. Na dokonania grupy w XXI wieku wielu spluwa, zresztą nie bez powodu. Ogromną renomą cieszą się za to dwa pierwsze wydawnictwa – debiutancki „niebieski” album i właśnie Pinkerton. Ale ten drugi przebył ciężką drogę do uznania, a przy tym o mały włos nie doprowadził grupy do rozpadu. Rzadko kto może się w końcu pochwalić obecnością swojej płyty na liście najgorszych albumów roku według Rolling Stone. Jeszcze rzadziej zdarza się, że tak przyjęte dzieło z biegiem lat zostaje uznane za opus magnum.

Nie oszukujmy się, Rivers Cuomo i spółka popełnili tą płytą komercyjne samobójstwo. Ich pierwszy longplay był bezwstydnie popowy, pełen chwytliwych refrenów i momentami uroczo naiwnych piosenek o miłości, surfowaniu, byciu, za przeproszeniem, nerdem i... swetrach. Pinkerton na dobrą sprawę rzuca to wszystko w diabły. Wystarczy kilkanaście sekund pierwszego utworu, o jakże wdzięcznej nazwie „Tired of Sex”, żeby zauważyć, jak bardzo zmienił się Weezer. Trochę zakłóceń, potem wejście głośnej, garażowej perkusji, wreszcie powolny, ciężki, a przy tym dziwacznie przesterowany riff. Gdy Cuomo zaczyna śpiewać dokładnie o tym, co sugeruje tytuł, nie ma już żadnych wątpliwości. Kiedy oczekujący przyjemnego brzmienia słuchacz dochodzi do siebie, hałaśliwe crescendo akurat dopełnia dzieła zniszczenia.

To ledwie pierwsze trzy minuty. Później bywa już różnie, ale styl na dobrą sprawę nie ulega zmianie. Muzycznie, nie oszukujmy się, czasem jest lepiej, a czasem gorzej. Całość ledwie przekracza pół godziny, a i bynajmniej nie wszystkie z dziesięciu piosenek to diamenty. Nie brakuje jednak kawałków jeśli nie świetnych, to przynajmniej wpadających w ucho z czasem. Mniej lub bardziej natychmiastowy jest tylko „The Good Life”, jeden z singli, który spokojnie mógłby się znaleźć na poprzedniej płycie. Promujący album „El Scorcho” to już z kolei utwór stanowiący kwintesencję Pinkertona – zaczyna się leniwie i nie zmienia się to w zasadzie przez całe dwie zwrotki i dwa refreny, by zupełnie nieoczekiwanie wybuchnąć... i niemal natychmiast znów wrócić do punktu wyjścia, tym razem na dobre. Sporo piosenek sprawia tu wrażenie równie chaotycznych, choć tak naprawdę nie wymykają się one specjalnie poza zwyczajową strukturę muzyki rozrywkowej. Jasne, instrumenty przez większość czasu brzmią mocno i surowo, solówki są jazgotliwe, a i czasem przejdą w urocze kakofonie. Mimo tego Weezer, choćby się nie wiadomo jak starał, nie jest w stanie ukryć swoich popowych korzeni i pod dziesięcioma warstwami ciężkich gitar. Cuomo nieraz i nie dwa wrzaśnie porządnie do mikrofonu, ale to nadal ten sam fajtłapowaty okularnik, którego nikt by nie wziął za gwiazdę rocka – po prostu tym razem ma złamane serce, więc zawodzi i krzyczy zamiast śpiewać serenady. Gitary skrzeczą i warczą, ale wciąż częściej produkują w gruncie rzeczy bardzo melodyjne brzmienie całości. Nadal jest to pop inteligentny, podobnie jak na „niebieskim” albumie (czego nie da się już powiedzieć o większości wyczynów grupy na przestrzeni paru ostatnich lat) – po prostu od poprzedniej płyty stał się nieco cięższy, nie tylko brzmieniowo, ale i – co okazuje się wielokroć ważniejsze – tekstowo.

W końcu Pinkerton spotkał się z wyjątkowo chłodnym przyjęciem nie ze względu na warstwę muzyczną. Tu idzie o teksty. Po wsłuchaniu się w nie nikt nie powinien mieć wątpliwości, że Cuomo przechodził przez wyjątkowo paskudny okres w swoim życiu, gdy pisał słowa do obecnych tu piosenek. Jasne, muzycy wielokrotnie wypruwali z siebie metaforyczne flaki ku uciesze szukającej katharsis gawiedzi, ale frontman Weezera idzie o krok dalej. Jego wyznania są do tego stopnia szczegółowe i bezpośrednie, że nieustannie balansują przez to na granicy artystycznego kiczu. Nigdzie nie widać tego lepiej, niż w bodaj najlepszej piosence z całego zestawu – strategicznie umieszczonej w samym środku „Across the Sea”. Cuomo opowiada, jak to (w erze przedinternetowej) otrzymuje list od nastoletniej fanki z Japonii, który utrzymuje go przy życiu w trudnych chwilach. Musi jednak być z nim naprawdę źle, skoro wącha i liże kopertę, myśląc przy tym, w co dziewczyna się ubiera i jak dotyka się w nocy... Tak, tu nie ma żadnych hamulców. Historie w innych piosenkach wcale nie są mniej dosadne: mamy tu pechowe uczucia żywione do lesbijki („Pink Triangle”), toksyczny związek z niebezpieczną dziewczyną („No Other One”), wreszcie wynikającą z tych wszystkich sercowych porażek rezygnację (It's just sexual attraction, not something real, so I'd rather keep wackin' - „Why Bother?”) i utonięcie w pustym, przygodnym seksie („Tired of Sex”). Nie oszukujmy się – nie każdemu musi to przypaść do gustu, ale ciężej o bardziej wymowną płytę antymiłosną. Powtórzmy, mówimy o zespole, który ledwo co przebił się do mainstreamu leciutkim, pozytywnym pop rockiem!

Ciężko jednoznacznie ocenić tę płytę. Czy to najlepszy album Weezera? Być może; na pewno ze wszystkich zostawia u uważnego słuchacza najtrwalszy ślad. Szkoda tylko, że nie sposób go polecić jako dziesięć równorzędnych piosenek, nawet jeśli tworzą naprawdę interesującą całość. Niemniej niewątpliwie warto się z Pinkertonem zapoznać bliżej. Może on słuchacza odepchnąć, momentami zniesmaczyć... a może też trafić go prosto w serce. Obiektem kultu nie staje się za nic. A że trzeba do tego obnażyć swe uczucia przed milionami i zaryzykować całą muzyczną karierę? Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo. Gdyby jeszcze dalsze poczynania Weezera nie zmieniły się w uciekanie od nagrania drugiego Pinkertona za wszelką cenę...

WERDYKT: BARDZO DOBRY PLUS (7+)