Kanadyjski kolektyw postanowił w końcu odwiedzić nasz kraj, konkretniej Warszawę, a jeszcze konkretniej Torwar. 24 czerwca dzikie tłumy stawiły się by ich powitać i mało co nie rozerwały hali...
Nie, zaraz, stop. Nie powiem, żeby ludzi było mało – kolejki koło godziny otwarcia ciągnęły się na dobre kilkaset metrów – ale już w trakcie hala robiła wrażenie pustej. W sektorach było chyba więcej miejsc wolnych niż zajętych, a na płytę dałoby się spokojnie wpuścić choćby i dwa razy tyle osób ile było zamiast kazać niektórym kisić się na trybunach... Większości zdawało się to w sumie nie przeszkadzać, ale o tym może później.
Jako support wystąpiła Basia Bulat, Kanadyjka polskiego pochodzenia, nieustannie rzucająca uroczo/irytująco (wedle uznania) pokaleczone polskie zdania w stronę publiki. Zaczęła cokolwiek nietypowo, utworem a cappella, by potem – już z gitarą i wsparta kolegami na basie i perkusji – zagrać jeszcze kilka w większości zaskakująco dynamicznych. Ogólnie, jak na support, było bardzo sympatycznie, no i na tyle krótko, żeby Basia nie zdążyła się publice znudzić – jej występ trwał równe pół godziny. Potem wszyscy czekali już tylko na gwiazdy wieczoru.
No i te się w końcu pojawiły. Trzeba przyznać od razu, osiem osób na scenie robi wrażenie. Muzycy nieustannie skakali między licznymi instrumentami, a gdy w „Tunnels” śpiewało ich naraz pięcioro, ustawionych w równym rządku, efekt był niesamowity. Choć, zgodnie z przewidywaniami, szoł ukradli Win Butler i Regine Chassagne, po wszystkich było widać, że granie sprawia im niesamowitą przyjemność. Za sceną znajdował się telebim, na którym najpierw, zaraz przed wejściem, puszczono zwiastuny filmowe (?), a potem pokazywano na nim naprzemiennie zbliżenia na poszczególnych „Arkejdów” i czasem cokolwiek dziwne (patrz „No Cars Go”) nagrania, inne dla każdej piosenki. Co by o zespole nie mówić, widać wyraźnie, że to już nie debiutanci, a doskonale naoliwiona maszyna koncertowa. Osobiście też doceniam ograniczenie podlizywania się publiczności do minimum, nie latały też kiepskie dowcipy – pełna profeska, acz, powtórzę, wsparta toną entuzjazmu.
Jeśli idzie o same piosenki – zdecydowanie najlepiej wyszły te z „Funeral”. Najpozytywniej zaskoczyło mnie wspomniane „Tunnels”, ale „Laika”, „Power Out” i nieśmiertelne „Rebellion (Lies)” były wszystkie pełne energii i fantastycznie zagrane – zwłaszcza „Power Out”, które zakończyło się szalonym gnojeniem instrumentów i epileptycznymi zabawami ze światłem. Nawet nieprzekonujące mnie na płycie "Haiti" wypadło ciekawie. No i wreszcie „Wake Up”, ostatnia piosenka na bisach, niemal magicznie zamknęła koncert.
Nie zabrakło też rzecz jasna kompozycji z ostatniej płyty, „The Suburbs”. Koncert otworzyła kombinacja „Month of May” i „Sprawl II”, które dobrze rozgrzały publikę. Potem było „Empty Room”, utwór tytułowy (bardzo ładnie złączony z albumowym epilogiem), cudowne „We Used to Wait”, no i „Rococo” - muszę przyznać, znając tekst nie mogłem nie powstrzymać się od śmiechu widząc żywiołowość w pierwszych rzędach pod sceną... Najmocniejszym uderzeniem było jednak, również zagrane na bis, „Ready to Start” - ta piosenka to prawdziwa bomba.
To wszystko przeplotły trzy kawałki z „Neon Bible” - „No Cars Go”, „Keep the Car Running” i „Intervention”. Ta pierwsza, ze swoim natychmiast wpadającym w ucho rytmem, również należała do mocniejszych punktów całego występu. Może troszkę zawiodło mnie „Intervention” - niestety, piosenka czerpiąca swoją siłę z umieszczenia w niej kościelnych organów nie robi takiego wrażenia na żywo, gdy tych organów nie ma.
Na koniec słowo o publice – na płycie ludzie bawili się, przynajmniej z tego co widziałem, niezgorzej, zwłaszcza tuż pod sceną, a i nieco dalej można było zaobserwować czasem całkiem niezłe układy taneczne. Zdziwili mnie jednak ludzie w sektorach, gdzie naprawdę większość zachowywała się jakby była w operze, ani razu nawet nie wstając z miejsca. Nie mówię, że to źle, zresztą z czasem coraz więcej śmiałków zaczynało wychodzić z rzędów i bawić się nie gorzej niż „płytowcy”, ale niezupełnie tego się spodziewałem. Ale żeby nie było, każdy bawi się jak lubi, no i w końcu nie każdemu chce się skakać jak idiota, hehe.
Co by jednak nie mówić, te półtorej godziny zleciało błyskawicznie. Co prawda momentami słychać było bardziej ścianę hałasu niż harmonię między istną masą instrumentów, która na płytach stanowi jeden z ważniejszych atrybutów grupy, ale hej – koncerty rządzą się swoimi prawami. Ja bawiłem się doskonale.
Pozdrowienia z oraz dla niemrawego Sektora F x)