sobota, 25 czerwca 2011

ARCADE FIRE – po koncercie

Kanadyjski kolektyw postanowił w końcu odwiedzić nasz kraj, konkretniej Warszawę, a jeszcze konkretniej Torwar. 24 czerwca dzikie tłumy stawiły się by ich powitać i mało co nie rozerwały hali...

Nie, zaraz, stop. Nie powiem, żeby ludzi było mało – kolejki koło godziny otwarcia ciągnęły się na dobre kilkaset metrów – ale już w trakcie hala robiła wrażenie pustej. W sektorach było chyba więcej miejsc wolnych niż zajętych, a na płytę dałoby się spokojnie wpuścić choćby i dwa razy tyle osób ile było zamiast kazać niektórym kisić się na trybunach... Większości zdawało się to w sumie nie przeszkadzać, ale o tym może później.

Jako support wystąpiła Basia Bulat, Kanadyjka polskiego pochodzenia, nieustannie rzucająca uroczo/irytująco (wedle uznania) pokaleczone polskie zdania w stronę publiki. Zaczęła cokolwiek nietypowo, utworem a cappella, by potem – już z gitarą i wsparta kolegami na basie i perkusji – zagrać jeszcze kilka w większości zaskakująco dynamicznych. Ogólnie, jak na support, było bardzo sympatycznie, no i na tyle krótko, żeby Basia nie zdążyła się publice znudzić – jej występ trwał równe pół godziny. Potem wszyscy czekali już tylko na gwiazdy wieczoru.

No i te się w końcu pojawiły. Trzeba przyznać od razu, osiem osób na scenie robi wrażenie. Muzycy nieustannie skakali między licznymi instrumentami, a gdy w „Tunnels” śpiewało ich naraz pięcioro, ustawionych w równym rządku, efekt był niesamowity. Choć, zgodnie z przewidywaniami, szoł ukradli Win Butler i Regine Chassagne, po wszystkich było widać, że granie sprawia im niesamowitą przyjemność. Za sceną znajdował się telebim, na którym najpierw, zaraz przed wejściem, puszczono zwiastuny filmowe (?), a potem pokazywano na nim naprzemiennie zbliżenia na poszczególnych „Arkejdów” i czasem cokolwiek dziwne (patrz „No Cars Go”) nagrania, inne dla każdej piosenki. Co by o zespole nie mówić, widać wyraźnie, że to już nie debiutanci, a doskonale naoliwiona maszyna koncertowa. Osobiście też doceniam ograniczenie podlizywania się publiczności do minimum, nie latały też kiepskie dowcipy – pełna profeska, acz, powtórzę, wsparta toną entuzjazmu.

Jeśli idzie o same piosenki – zdecydowanie najlepiej wyszły te z „Funeral”. Najpozytywniej zaskoczyło mnie wspomniane „Tunnels”, ale „Laika”, „Power Out” i nieśmiertelne „Rebellion (Lies)” były wszystkie pełne energii i fantastycznie zagrane – zwłaszcza „Power Out”, które zakończyło się szalonym gnojeniem instrumentów i epileptycznymi zabawami ze światłem. Nawet nieprzekonujące mnie na płycie "Haiti" wypadło ciekawie. No i wreszcie „Wake Up”, ostatnia piosenka na bisach, niemal magicznie zamknęła koncert.

Nie zabrakło też rzecz jasna kompozycji z ostatniej płyty, „The Suburbs”. Koncert otworzyła kombinacja „Month of May” i „Sprawl II”, które dobrze rozgrzały publikę. Potem było „Empty Room”, utwór tytułowy (bardzo ładnie złączony z albumowym epilogiem), cudowne „We Used to Wait”, no i „Rococo” - muszę przyznać, znając tekst nie mogłem nie powstrzymać się od śmiechu widząc żywiołowość w pierwszych rzędach pod sceną... Najmocniejszym uderzeniem było jednak, również zagrane na bis, „Ready to Start” - ta piosenka to prawdziwa bomba.

To wszystko przeplotły trzy kawałki z „Neon Bible” - „No Cars Go”, „Keep the Car Running” i „Intervention”. Ta pierwsza, ze swoim natychmiast wpadającym w ucho rytmem, również należała do mocniejszych punktów całego występu. Może troszkę zawiodło mnie „Intervention” - niestety, piosenka czerpiąca swoją siłę z umieszczenia w niej kościelnych organów nie robi takiego wrażenia na żywo, gdy tych organów nie ma.

Na koniec słowo o publice – na płycie ludzie bawili się, przynajmniej z tego co widziałem, niezgorzej, zwłaszcza tuż pod sceną, a i nieco dalej można było zaobserwować czasem całkiem niezłe układy taneczne. Zdziwili mnie jednak ludzie w sektorach, gdzie naprawdę większość zachowywała się jakby była w operze, ani razu nawet nie wstając z miejsca. Nie mówię, że to źle, zresztą z czasem coraz więcej śmiałków zaczynało wychodzić z rzędów i bawić się nie gorzej niż „płytowcy”, ale niezupełnie tego się spodziewałem. Ale żeby nie było, każdy bawi się jak lubi, no i w końcu nie każdemu chce się skakać jak idiota, hehe.

Co by jednak nie mówić, te półtorej godziny zleciało błyskawicznie. Co prawda momentami słychać było bardziej ścianę hałasu niż harmonię między istną masą instrumentów, która na płytach stanowi jeden z ważniejszych atrybutów grupy, ale hej – koncerty rządzą się swoimi prawami. Ja bawiłem się doskonale.

Pozdrowienia z oraz dla niemrawego Sektora F x)

poniedziałek, 20 czerwca 2011

CIAŁO I KREW - recenzja

Z prozą Grahama Mastertona do tej pory nie miałem do czynienia, ale byłem świadom jej istnienia. Jest to pisarz zaskakująco popularny w Polsce, według notki biograficznej zamieszczonej w poniżej recenzowanej książce na 20 milionów sztuk sprzedanych na świecie książek Brytyjczyka aż 2 miliony rozeszły się w naszym kraju. Powiem krótko – mogę tylko westchnąć. Smakowita literatura grozy w ilościach hurtowych trafiła na nasz rynek na przełomie lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych, no i ludzie to kupowali, pewnie nierzadko w ciemno...

Ja za „Ciało i krew” wziąłem się usłyszawszy streszczenie wprost niesamowitej fabuły. Powiem tak – zamiast płodzić recenzję, mógłbym po prostu opisać przedstawioną przez Mastertona historię i to by chyba starczyło. Spróbuję zatem ująć wszystko jak najzgrabniej przed przejściem do części czysto krytycznej.

Gdzieś w stanie Iowa ojciec ścina sierpem głowy dwojgu swoich dzieci – jego najstarszej córce udaje się uciec, a dzieciobójca trafia do więzienia. Jak się okazuje, zabił je nie bez powodu – były bowiem wnuczętami niejakiego Zielonego Janka, czeskiego (!) demona, który ze swoją świtą od tysiąca lat krąży po świecie. Janek, w wypadku nieurodzaju, proponuje rolnikowi układ – wysokie plony w zamian za zapłodnienie jego żony. Gdy powstałe w ten sposób dziecko doczeka się swojego potomka, Janek wraca by żywcem je wypatroszyć i zjeść jego narządy (!!), bo tylko to powstrzymuje go od przemienienia się w roślinę. Równie jak on barwni towarzysze podróży aktualnie wożą go po Stanach w białej furgonetce (!!!) i są nieśmiertelni, gdyż przed laty papież, poproszony o interwencję przez italskich chłopów, przekupił bandę trzymanymi w Watykanie judaszowymi srebrnikami (!!!!), dzięki którym są oni przesunięci w czasie względem reszty świata, będąc zawsze „sekundę od przeznaczenia”. Jakby tego było mało, fragment tkanki mózgowej zabitego przez ojca małego George'a trafia do pobliskiego instytutu naukowego, gdzie zostaje on wszczepiony trzymetrowej, genetycznie zmodyfikowanej świni (!!!!!), co ma, w zamierzeniu, sprawić, że będzie ona miała ludzką świadomość (!!!!!!). Co więcej, instytut oblegają ekoterroryści, którzy planują włamać się do środka i uwolnić świniaka. Cały ten chaos próbuję zrozumieć i opanować miejscowy szeryf...

To dopiero początek. Mamy jeszcze kobiety wychowane przez świnie, próbę przepchnięcia przez rząd ustawy zakazującej spożycia mięsa na terenie Stanów (tak tak, przyrównuje się ją do prohibicji) i parę innych rzeczy, na które nie starczyłoby już wykrzykników w nawiasach. Dowcip polega na tym, że tak niepojęcie bzdurna fabuła jest ubrana w całkiem niezłą oprawę. Masterton, o zgrozo, umie pisać, przez co „Ciało i krew” ciężko jednoznacznie określić powieścią klasy B. Zdarzają mu się niewiarygodnie kwaśne porównania, no i do końca nie wiadomo tak naprawdę, czy traktować opowieść na serio czy jako żart – poza tym całość jest co najmniej zjadliwa. No, może nie dla każdego – jeśli jakaś postać nie jest pierwszoplanowa, możemy być pewni, że czeka ją śmierć. Mało, że śmierć – śmierć niezmiernie brutalna i do tego opisana z chirurgiczną dokładnością. Od wspomnianego patroszenia, poprzez samobójstwo przez wkręcenie sobie jelit w maszynkę do mielenia mięsa, aż po zmiażdżenie i/lub pożarcie przez świnie – makabra zdaje się nigdy nie ustawać, nigdy nie tracić na intensywności. Jeśli ktoś to lubi, będzie w siódmym niebie, ale co wrażliwszym po książkę sięgać nie radzę, nawet w celach humorystycznych. Ciężko mi też nie wspomnieć o zupełnie dla fabuły zbędnych, a również pełnych przeuroczych detali scenach łóżkowych – nie powinny one dziwić, zważywszy na to, że Masterton jest również autorem całej masy poradników seksualnych.

W efekcie mamy dzieło do tego stopnia tonące w oparach absurdu i przegięcia, że powinno być ono czymś absolutnie nie do czytania. Na szczęście (?) te sporo ponad 400 stron zlatuje raz dwa. Z jednej strony jest to zasługa wspomnianego stylu, ale ma na to wpływ jeszcze co innego. Historia... wciąga. Choć wydawałoby się, że niemożliwe będzie wymieszanie w jednym garnku wątku czeskiego demona i perypetii związanych z wielką świnią, całość naprawdę gryzie tylko miejscami, i przez większość czasu jest zwyczajnie ciekawa. Czytając, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że Masterton musiał mieć straszną radochę spajając wszystko w całość – i taką samą radochę ma czytelnik, odkrywając dalszy ciąg zdarzeń. Przyznam, momentami zwyczajnie nie byłem w stanie powstrzymać się od rechotu, ale taki już urok konwencji.

Na poniższą ocenę składa się kilka punktów. Gdybym miał wystawić notę tylko założeniom fabularnym, wyszłaby z tego najwyżej trójczyna, za formę należałaby się sześć czy siedem, a za samo złożenie wszystkiego w kupę powinienem autora wynagrodzić co najmniej dziewiątką. Średnia arytmetyczna wypada gdzieś w okolicach szóstki, co jest oceną jednocześnie zbyt i nie dość szczodrą. Podejrzewam, że „Ciało i krew” jakoś specjalnie nie zachwyci nikogo już obytego z choćby kilkoma spośród kilkudziesięciu powieści Mastertona - ci powinni od oceny odjąć oczko. Dla niewprawionego czytelnika, takiego jak ja, lektura może jednak stanowić co najmniej ciekawe, a pewnie i wcale zabawne przeżycie. Jeśli też jesteście zafascynowani, jak można napisać 400 stron o czymś takim, no i nie wzrusza Was przemoc i seks dla przemocy i seksu, możecie na całość zwrócić uwagę... Ja bawiłem się świetnie, choć nie wiem, czy kiedykolwiek do tego autora powrócę. Jedna taka powieść bawi, ale czy zniósłbym takich dziesięć...?

WERDYKT - DOBRY (6/10)
Tytuł oryginalny: "Flesh and Blood"

wtorek, 14 czerwca 2011

X-MEN: PIERWSZA KLASA – recenzja

Filmy o superbohaterach od pewnego czasu zdają się przeżywać renesans. „Mroczny rycerz” i „Watchmeni” przypomnieli, że można stworzyć w tym gatunku prawdziwe dzieło, z dorosłą, przemyślaną fabułą. Ku mojej ogromnej radości, prequel „X-Menów” podtrzymuje ten trend, i choć w przeciwieństwie do powyższych nie jest filmem zahaczającym o wybitność, to stanowi niezwykle miłą niespodziankę.

Tak, niespodziankę – duży ekran nigdy nie był bowiem dla mutantów jakoś wybitnie gościnny. Czteroczęściowa seria miała momenty lepsze i gorsze, ale nie wydała na świat niczego zdecydowanie wybijającego się ponad przeciętność. Stąd nie czekałem na „piątkę”, a plakaty promujące film zdawały się potwierdzać, że nie warto - ot, paru mutantów w obciachowych strojach, spośród których rozpoznawalnych było tylko dwoje. Do kina trafiłem przypadkiem, gdy obiło mi się już o uszy parę dobrych recenzji i zdążyłem poznać zarys fabuły.

Do rzeczy. Gdy mały telepata, Charles Xavier, spędza bezstresowe dzieciństwo w rezydencji swoich rodziców gdzieś w Wielkiej Brytanii, moce jego rówieśnika, Erika, stają się obiektem zainteresowań podłego naziola, doktora Schmidta, który zabija matkę chłopca by zmusić go do zaprezentowania swoich zdolności. Gdy kilkanaście lat później przyszły Profesor X publikuje swoje pierwsze prace naukowe o – jakżeby inaczej – mutacjach (a przy tym imprezuje i wyrywa panny po pijaku), Erik wyrusza na polowanie, chcąc zemścić się na Schmidtcie. Obaj bohaterowie spotykają się w dosyć nieprzyjemnych okolicznościach, odkrywając, że łączy ich wspólny cel – Schmidt, teraz znany jako Sebastian Shaw, okazuje się również być mutantem; co więcej, marzy on o wybiciu całej ludzkiej rasy poprzez doprowadzenie do trzeciej wojny światowej. Xavier i Magneto łączą siły...

I to właśnie wzajemne relacje obu głównych bohaterów stanowią najważniejszy i chyba najciekawszy element opowiadanej historii. Dzieli ich dosłownie wszystko, zwłaszcza doświadczenia życiowe, które z Charlesa uczyniły idealistę, szukającego dobra tam, gdzie go nie ma, podczas gdy Erik stał się chłodny, z zasady wrogo nastawiony do innych, skupiony tylko na swojej zemście. Brzmi prosto, ale działa: zarysy charakterów są przekonujące, choć twórcy nie szaleją z przesadną psychologizacją. Rozbieżności w poglądach możemy zrozumieć, a mimo iż ciężko popierać niektóre metody działania przyszłego Magneto to da się znaleźć logikę jego myślenia – scenarzyści unikają prostego podziału na białe i czarne, zło nie bierze się znikąd. Koniec końców to Erik wychodzi na pragmatyka, a Xavier niemalże na naiwniaka, co uderza tym bardziej gdy wiemy, co będzie się działo w następnych chronologicznie częściach cyklu.

Trochę szkoda, że poza tymi dwoma postaciami brakuje nieco kogoś choć po części równie wyrazistego. Schmidt/Shaw, choć jego poglądy paradoksalnie inspirują Magneta, jest typowym komiksowym złoczyńcą, a jego gwardia przyboczna istnieje tylko po to, by ślepo spełniać jego rozkazy i wydaje się być zupełnie pozbawiona jakiegokolwiek charakteru – a trochę szkoda, bo jako ozdobniki sprawują się nieźle, zwłaszcza bezwzględny, diabłopodobny Azazel. Równie bezpłciowi są ci dobrzy, zrekrutowani przez Xaviera i Magneta młodziacy, którzy momentami zwyczajnie widza wkurzają. Momentami daje się odczuć zwyczajny przesyt – w scenariusz wepchnięto trochę za dużo postaci, więc siłą rzeczy wiele kończy jako efektowne szkice.

Nadrabia na szczęście sama opowieść. Trzeba przyznać, że fragmenty autentycznych wypowiedzi prezydenta Kennedy'ego to ostatnia rzecz, jakiej można się spodziewać po filmie o starych, poczciwych X-Menach – a jednak nie razi to tak bardzo, jak mogłoby się wydawać. Okazuje się, że to Shaw pociąga za sznurki w kryzysie kubańskim, co wychodzi całkiem do rzeczy i prowadzi do naprawdę trzymającego w napięciu, dramatycznego finału filmu. Znów wychodzi na to, że można przenieść komiksowe postaci do realistycznie przedstawionego świata i dobrze na tym wyjść. Przyjemnie wypada również sam klimat lat sześćdziesiątych, chwilkami całość zalatuje wręcz klasycznymi filmami o Jamesie Bondzie. Jako swego rodzaju purysta doceniam też to, że postaci będąc we Francji mówią po francusku, w Argentynie po hiszpańsku, w Rosji po rosyjsku, itd. - tego typu dbałość o szczegóły zawsze dodaje autentyczności.

Spodobał mi się też w „Pierwszej klasie” humor – żarty, zgodnie z zasadami kina tego typu, pojawiają się od czasu do czasu by rozładować mniej lub bardziej napiętą atmosferę, ale moim zdaniem tutaj wyszło to trochę lepiej niż zwykle. Dowcipy padają kiedy trzeba i są w znacznej większości co najmniej dobre. Wisienkę na torcie stanowi jedna, jedyna scena z Wolverinem, jednak nie zamierzam jej tutaj zdradzać – powiem tylko, że była chyba najlepszym momentem w całym i tak dobrym filmie.

Jedyny, moim zdaniem, poważniejszy problem „X-Menów” wynika z tego, że momentami za bardzo lawirują między kinem głębokim a czysto rozrywkowym. Z jednej strony sprawuje się to świetnie, bo i sceny cięższe (jak choćby początek i końcowa bitwa), i te ciut lżejsze (Erik na łowach, trening młodych mutantów) potrafią wypaść naprawdę dobrze same w sobie, tworząc przy tym spójną, wciągającą całość. Mimo tego wydaje mi się, że film cierpi przez to na lekki bo lekki, ale jednak pewien kryzys tożsamości. Chwilami oryginalność tonie w schematach – chyba naprawdę nikt nie potrzebuje oglądać kolejnej sceny, w której ci źli wycinają w pień całą straż tajnej bazy CIA, można też było darować sobie przewidywalną imprezkę integracyjną młodej gwardii Xaviera. Może gdyby scenarzyści poszli nieco bardziej na całość (jak w „Mrocznym rycerzu”) lub zgłębili dużo cięższe klimaty bez oglądania się za siebie (jak w „Watchmenach”, acz tutaj fani komiksu Alana Moore'a pewnie poszlachtowaliby reżysera gdyby zrobił co innego)... kto wie, czy nie powstałoby coś równie dobrego. Ogólnie jednak nie ma powodu do narzekań – twórcy „Pierwszej klasy” tchnęli nieco życia w skostniałą serię, robiąc film wystarczająco przystępny dla mas, ale przy tym trochę dojrzalszy niż przeciętnie, a i dający coś niecoś do myślenia. No i najzwyczajniej w świecie dobry. Jak dla mnie, jak banalnie by to nie zabrzmiało, zasłużyli na świadectwo z wyróżnieniem.

WERDYKT: BARDZO DOBRY (7/10)

piątek, 10 czerwca 2011

HOBO WITH A SHOTGUN – recenzja


Pamiętacie jeszcze „Grindhouse” Tarantino i Rodrigueza? Poza dwoma filmami w reżyserii tychże panów, w ramach projektu powstały też cztery fałszywe zwiastuny nieistniejących filmów klasy B – jeden z nich, „Maczeta”, doczekał się niedawno wersji pełnometrażowej, która zagościła i w naszych kinach. Ale to nie wszystko. Twórcy ogłosili konkurs na najlepszy amatorski trailer tego typu. Zwyciężyło dzieło autorstwa Kanadyjczyka, Jasona Eisenera, z którym zdecydowanie polecam się zapoznać:



Trzy lata później rozpoczęto zdjęcia do filmu z Rutgerem Hauerem w roli głównej, z tym samym reżyserem za kamerą.

„Hobo”, w przeciwieństwie do „Maczety” (do którego porównania są nieuniknione) nie jest filmem hollywoodzkim – to w gruncie rzeczy nadal cokolwiek niskobudżetowe, kanadyjskie kino pozbawione – poza Hauerem – jakichkolwiek gwiazd, czy choćby rozpoznawalnych aktorów, co ma swoje dobre i złe strony... Ale po kolei. Fabuła w zarysie nie różni się niemal wcale od tej przedstawionej w zwiastunie – tytułowy bezimienny włóczęga trafia do Hope Town, miasta tak zanurzonego w przemocy, że można się tylko zastanawiać, jak ktokolwiek jest w stanie przeżyć tam więcej niż kilka dni. Zanim nasz bohater sięgnie po swój atrybut i zacznie na własną rękę wymierzać sprawiedliwość, przyjdzie mu obejrzeć kilka niezwykle nieprzyjemnych scen, a i paru boleśnie doświadczyć na własnej skórze. Scenariusz uruchamia tu wszystkie schematy, jakich można się po nim spodziewać – miastem twardą ręką rządzi szalony szef gangu; policja jest skorumpowana, a funkcjonariusze niewiele różnią się od bandziorów; jedyną porządną osobą, jaką napotyka Hobo jest młoda prostytutka... Do tego już na starcie widzimy, że jeśli chodzi o przemoc dostajemy jazdę bez trzymanki, ale poza tym film rozkręca się stanowczo zbyt wolno. Na szczęście potem akcja przyspiesza i niemal nie zwalnia do samego końca, jednak pierwsza połowa jest, ogólnie rzecz biorąc, taka sobie.

Całość fabuły zresztą, niestety, trochę przynudza, brakuje jej jakichś mocniejszych zwrotów akcji i – przede wszystkim – czerstwych dialogów. Wszystkie godne uwagi teksty znajdowały się w trailerze – tutaj po prostu sceny z nimi nakręcono na nowo i mniej lub bardziej zmodyfikowano (ze względu na zmiany w obsadzie żaden fragment zwiastunu nie pojawił się bezpośrednio w filmie, jak miało to miejsce w „Maczecie”). Poza nimi dialogi nie są ani dobre same w sobie, ani – niestety! - celowo tak słabe, że aż rozbrajające. Ot, choćby scena znana z trailera już właściwego filmu (do obejrzenia poniżej), w której Hobo prawi monolog grupie noworodków w szpitalu – w zwiastunie robiła ona wrażenie, wspaniale przedstawiając postać tytułową. W filmie pojawia się ona trochę znikąd, znów spowalnia akcję i sprawia wrażenie wrzuconej nieco na siłę. Znamienne jest zresztą to, że chyba najciekawszy fragment filmu to seria scen następujących zaraz po tym, jak Hobo wchodzi w posiadanie shotguna i zaczyna swego dzieła - a na tym opierał się pierwotny, dwuminutowy projekt. Poza tym jest kilka przebłysków geniuszu – trzeba uważać, żeby nie przegapić listy osób pojmanych przez Plagę, dwuosobowy oddział opancerzony, ciężko też zapomnieć o tym, co znajduje się w jednym z pokojów u wspomnianego szefa mafii. To mimo wszystko trochę za mało, by uczynić historię interesującą.

W sumie można jednak, poniekąd słusznie, stwierdzić, że w takim filmie nie chodzi o fabułę, a o sceny ekstremalne. Fani obrzydliwości zdecydowanie nie będą zawiedzeni tym aspektem filmu Eisenera – poznamy bardzo ciekawą formę dekapitacji, dowiemy się, jak zrobić z człowieka pełnoprawną piñatę, czy wreszcie zostanie nam przedstawiona siła przebicia kości wystającej z pozostałości uciętej ręki. Jest ostro, masowo i zupełnie bez smaku, pod tym względem film spełnia wszystkie oczekiwania. To właśnie ta dobra strona podziemności „Hobo” - „Maczeta” bez wyjątku pokazywał przemoc jako cyrk, przerysowaną, komiksowo przegiętą zabawę, przy której widz miał się tylko i wyłącznie śmiać (pamiętna scena z jelitem pierwsza przychodzi tu na myśl). Estetyka Eisenera jest zgoła inna, częściej szokująca niż zabawna, tak samo zresztą jak sama historia, która, choć przerysowana, wydaje się dziwnie realistyczna. O ile trudno mi sobie wyobrazić widzów, którzy na „Maczecie” do końca nie zdają sobie sprawy z tego, że oglądają parodię filmów klasy B, tak „Hobo” zdaje się skręcać w tym kierunku tylko momentami, przez większość czasu traktując swoją opowieść serio. Ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy wyszło to filmowi na dobre – kwestia gustu. Sam mam mieszane uczucia.

Jeśli chodzi o grę aktorską, nie ma się do czego przyczepić. Wszyscy dobrze wczuwają się w swoje przerysowane, czarno-białe postaci, ale nikt nie wybija się z tłumu, nie licząc może Hauera, który wręcz wybornie sprawdza się w roli mocno styranego życiem włóczęgi. Poza nim w pamięć zapada najmocniej wspomniana Plaga, przy czym obaj członkowie oddziału są okryciu blachą od stóp do głów i większość czasu milczą, więc trudno tu mówić o jakichś wybitnych rolach. Koniec końców w kinie tego formatu ciężko spodziewać się więcej - dość, że nikt z aktorów nie irytuje.

To samo można powiedzieć o całości. „Hobo with a Shotgun” to dobry film, ale z założenia celujący w pewną niszę, i nie do końca tę, co oba grindhouse'owe wyczyny Rodrigueza. Mamy tu do czynienia nie tyle z pastiszem, co z czystej krwi klasą B, tylko od czasu do czasu puszczającą do widza oko. Przyznam, że znając źródło nie do końca tego się spodziewałem, ale i tak film polecam – może i nic wybitnego, ale dla fanów exploitation movies jak znalazł.

WERDYKT: DOBRY (6/10)

Trailer filmu właściwego (dziwne tłumaczenie, ale lepsze niż nic):

P.S. Film póki co nie doczekał się oficjalnej dystrybucji w Polsce, a i o premierze kinowej cicho - stąd też brak polskiego tytułu, choć gdzieniegdzie da się napotkać "Włóczęgę ze strzelbą", co wydaje się tłumaczeniem rozsądnym i bezpiecznym.