!!!UWAGA! W przeciwieństwie do pozostałych recenzji, ta zawiera ogromne spoilery, w hurtowych ilościach. Jeśli nie obejrzeliście całego sezonu, zdecydowanie odradzam lekturę!!!
Już od pierwszego odcinka nowego, długo oczekiwanego sezonu „Brejkinga”, sytuacja została postawiona jasno i jednoznacznie: Walt musiał zabić Gusa zanim Gus zdoła zabić Walta. Po potężnej końcówce ostatniej serii stało się oczywiste, że innego wyjścia nie ma... acz zważywszy na to, jak nieprzewidywalny potrafi być serial Vince'a Gilligana, należało zostawić przy takim założeniu pewien margines błędu.
Sezon zaczął się powoli, chyba nawet zbyt powoli. Pierwszych kilka odcinków było zaskakująco niemrawych, choć i one miały swoje momenty. Brutalna egzekucja nożem do tektury. Mike broniący furgonetki i jego mniej szczęśliwi następcy. Walt kupujący pistolet. Niestety, te świetne sceny tonęły nieco w zalewie wątków jeśli nie irytujących, to na pewno niespecjalnie ciekawych, co akurat temu serialowi zdarza się dosyć rzadko. Ciężka faza Hanka i próby odreagowania na nią przez jego samego i Marie raczej drażniły, nawet jeśli miały sens. To samo można powiedzieć o Jessem, który po zastrzeleniu Gale'a zszedł na ścieżkę autodestrukcji. I to było w pełni uzasadnione fabularnie, ale szybko stało się nużące. No i twórcom wypadałoby powiedzieć, że gra w strzelaniny niezupełnie polega na trzymaniu pistoletu i celowaniu do ekranu, acz to już czepianie się.
Gdy już zmartwiłem się, że mój ulubiony serial zaczyna się staczać, wszystko powoli, niemal niezauważalnie skierowało się z powrotem na właściwe tory.
Gdy Gusowi zaczął siedzieć na karku Hank, a jednocześnie do potężnej ofensywy przystąpił kartel, na dobre zrobiło się ciekawie. Ten pierwszy wątek zapewnił nam dwa przepyszne cliffhangery i zapadającą w pamięć scenę przesłuchania. Najmocniejsze w tym wszystkim było jednak krótkie ujęcie w windzie, gdzie perfekcyjnie kryjącemu emocje Fringowi zadrżała ręka. Choć śledztwo Hanka aż do ostatniego odcinka wydawało się mimo wszystko brnąć donikąd, jego podejrzenia potwierdziły się po wybuchowym finale sezonu. Niewątpliwie będzie to punkt wyjścia dla kolejnej serii, i tu nasuwa się pytanie, czy przedstawi on w końcu drogę do nieuniknionej konfrontacji z Waltem. Jednego możemy być pewni – Hank złamany i zgryźliwy odszedł, a na jego miejsce z powrotem przybył Hank stary, złośliwy, a przy tym nieustępliwy. Czy uda mu się dojść tożsamości Heisenberga?
Kartel, sprawiając wyjątkowo niemiłą niespodziankę Gusowi, mile zaskoczył widzów. Drugi napad na furgonetkę Pollos Hermanos pokazał, że z chłopakami nie ma żartów, a już późniejsza snajperka zmusiła Gusa do zabawy w Terminatora – jak się okazało, nie ostatniej w tym sezonie. To, jak tajemniczy biznesmen rozprawił się z górą organizacji naraz... hm, to był pierwszy moment, gdy do widza należała decyzja, czy można to kupić. Pewnie, zademonstrowało nam to, że Gus może wyjść z każdej sytuacji (o czym z pewnością wszyscy pamiętaliśmy w końcowych odcinkach), acz osobiście uważam ten motyw za zbyt przerysowany. „BB” nigdy nie bał się mocnych scen, ale geniusz twórców objawiał się w tym, że zawsze udanie wychodziły z balansowania na granicy wiarygodności. Najazd Mike'a na restaurację, Walt z zimną krwią zabijający dilerów, nawet zderzenie samolotów w finale drugiego sezonu – to wszystko było dobrze wkomponowane w fabułę i nie gryzło. Ba, wszystkie te sceny były wprost kapitalne. Gus wychodzący przed lufę snajpera też załapał się do tej kategorii, jednak sprzątnięcie kartelu za jednym zamachem, z jedną, jedyną i do tego tymczasową stratą poniesioną na dobrą sprawę w dogrywce... To było nieco za dużo. Owszem, zemsta zaserwowana na bardzo, bardzo zimno, w dodatku w tym samym miejscu, w którym Don Eladio i jego świta de facto zmienili Gusa w potwora – to było typowo „brejkingowe” i mogło się podobać. Zostaje mimo wszystko lekki niesmak.
Po pozbyciu się lub zminimalizowaniu obu teoretycznie największych zagrożeń – kartelu i DEA – imperium Fringa mógł obalić tylko jeden człowiek – nasz ciamajdowaty chemik z liceum, pan White. Kluczową niewiadomą w równaniu między dwoma oponentami stanowił Jesse. Ten sam Jesse, który, jak sam słusznie zauważył, zrobił dla Walta dużo więcej, niż Walt dla niego. Gus wiedział, że musi go przeciągnąć na swoją stronę – choć zrobienie z niego bohatera było grubymi nićmi szyte, przez długi czas wydawało się, że może zadziałać. Gdy odcinek „Bug” zakończył się zabawnie nieudolnym, a przy tym piekielnie smutnym mordobiciem, szala zdawała się przechylić na stronę Gusa. Dowcip polegał na tym, że nawet ciężko było za to Jessego obwiniać. Walt od dawna traktował go niemal jak popychadło, a już na pewno jak narzędzie. Pewnie, w kolejnej niezapomnianej scenie pomylił go ze swoim synem, ale okazywał mu jeszcze mniej ciepła niż kiedykolwiek. W końcu Jesse stanął po tej właściwej stronie (acz podział konfliktu ostatecznie przestał być czarno-biały w ostatnim ujęciu sezonu), niemniej i tu dalsze relacje stoją pod przeogromnym znakiem zapytania. Ich rozmowa na dachu, choć w pewnym stopniu wzruszająca, przybrała nowe znaczenie, gdy pozbawiono nas wątpliwości co do rozmiaru winy Walta. Zostaje też kwestia tego, czy Jesse kiedykolwiek do końca podniesie się po wszystkim, co zrobił od zabicia Gale'a. Jego wyznanie w odcinku „Problem Dog” raczej nie rozwiązało całkowicie jego problemów.
Zanim przejdę do konfrontacji stanowiącej główną oś napędową sezonu, wypada jeszcze wspomnieć o postaciach drugoplanowych. Powrót Bogdana dodał trochę niezbędnego w tak gęstej atmosferze humoru, choć akurat w jego wątku najlepszy numer wyciął Walt, wydając jego pierwszego zarobionego dolara w automacie. Ważniejszą rolę spełnił Ted, który spadł z kosmosu, grożąc Waltowi – i Skyler – z zupełnie nieoczekiwanej strony. Związana z nim historia nie była może szczególnie emocjonująca, ale okazała się absolutnie kluczowa w najlepszym momencie we wszystkich trzynastu odcinkach – gdy Walt odkrył, że nie ma dość pieniędzy, by w akcie desperacji uratować siebie i swoją rodzinę. No i ta scena z „Drużyną A” i feralnym dywanikiem... Nie zawiodła też para asów – Mike i Ted. Pierwszy z nich w swoim stylu zamiatał za każdym razem, kiedy pojawił się na ekranie – główną nagrodę zdobywa jednak za niepozorne zaparkowanie koło Walta i Hanka, przymierzających się do podłożenia pluskwy Gusowi. Saul pokazywał się jakby nieco rzadziej, ale był równie złotousty jak zwykle. Te dwie postaci powinni stawiać sobie za wzór twórcy innych seriali – choć ci dwaj panowie pozostają w tle, to gdy już włączą się do akcji, widz może zacierać ręce. Czas mija, a to się nie zmienia.
Zmienił się natomiast Walt. Ten proces miał miejsce na naszych oczach poczynając od pilota serii, ale teraz przemiana wydaje się kompletna. Walt w tym sezonie nie budzi już sympatii. Walcząc o przetrwanie ma głęboko gdzieś wszystkich innych. By zapobiec odkryciu laboratorium Gusa był w stanie wjechać w inny samochód (jadący w nim Hank z pewnością prędzej niż później doda dwa do dwóch). Znów potrafił zabić człowieka bez mrugnięcia okiem. O jego relacjach z Jessem już była mowa. No i wreszcie otruł dziecko, a podczas sceny na dachu na jego twarzy widać było ulgę, gdy usłyszał, że mały przeżyje – to każe podejrzewać, że wcale nie był pewien, że tak się stanie. By wygrać z Gusem, Walt musiał stać się taki sam jak on. Wygrał, ale to wcale nie musi się dla niego dobrze skończyć. Z pewnością jest z siebie dumny, ale duma może zmienić się w pychę. Stąd już prosta droga do wpadki.
Co będzie dalej z Waltem? Ciężko stwierdzić. Zupełnie porzucił on personę Heisenberga, co można interpretować tak, że obie jego tożsamości stopiły się w jedną. Jak ktoś już słusznie zauważył, momentem, w którym ostatecznie do tego doszło, była ostatnia scena z odcinka „Crawl Space”. Wtedy, gdy wszystkie elementy układanki znalazły się na swoim miejscu, Walt wybuchł śmiechem. Co to dokładnie oznaczało? Szaleństwo? Panikę? Jedno jest pewne: transformacja dobiegła końca. Niedługo potem pozornie pozbawiona większego znaczenia scena z doniczką wyprowadziła sezon na ostatnią prostą.
Gus przegrał. Stało się to w sposób, można by rzec, głupi, zwłaszcza przy jego - słusznej zresztą - chorobliwej ostrożności. On sam wiedział, a i Tyrus mu przypomniał, że nie musi osobiście pozbywać się Hectora. Na pewno domyślał się, że to może być pułapka. W długim ujęciu na jego twarz dało się wyczytać, że ma wątpliwości. Jednak ruszył na spotkanie – jak się okazało, ostatnie w jego życiu. Gus miał jedną, jedyną słabość, którą Walt wykorzystał absolutnie bezwzględnie: starego, zniedołężniałego "Tio" Salamankę, który w swej ostatniej, jakże zresztą pamiętnej chwili wreszcie spojrzał w oczy człowiekowi odpowiedzialnemu za wybicie całej jego rodziny. Na pewno będzie tej postaci brakować, ale wydaje się, że Fring odszedł w odpowiednim momencie – ile jeszcze dałoby się z niego wyciągnąć dla fabuły? Świetny flashback w odcinku „Hermanos” rozbudził apetyt na więcej szczegółów z jego przeszłości, ale jego zgon wcale nie wyklucza pojawienia się takowych później. Tak czy owak, bohater grany przez Giancarlo Esposito przejdzie do historii – w końcu kto wywozi kogoś na pustynię w worku na głowie, by powiedzieć mu, że go zwalnia? Gus był przefantastyczną postacią, chyba wręcz najciekawszą z całej obsady, i także przez to trochę szkoda, że twórcy chyba zbyt mocno pofrunęli z symboliką w scenie jego śmierci. Pewnie, obrazek Gusa z połową twarzy na dobre utrwali się nam w pamięci, jednak to był kolejny przegięty moment, choćby i technicznie coś takiego było możliwe. Jasne, scena działała na wielu poziomach – tytuł ostatniego odcinka, jak to w „BB” bywa, okazał się mieć zupełnie inne znaczenie niż mogłoby się wydawać przed jego obejrzeniem; Gus, oczywiście, miał dwie twarze, doskonale maskując jedną z nich, aż do swojej ostatniej chwili – nawet najpewniej pozbawiony już świadomości poprawił krawat, co mówi samo za siebie; wreszcie jego wyjście z pokoju w prosty, acz efektywny i efektowny sposób zagrało na emocjach widza – wszyscy mieliśmy przez chwilę myśleć, że Fringowi uda się z eksplozji wyjść cało. Zostaje pytanie, czy to aby nie było zbyt wiele. Osobiście miałem wrażenie, że w jednej chwili poszło się kochać całe napięcie towarzyszące polowaniu na Gusa, ale może i o to chodziło – o pokazanie, jak spektakularne zwycięstwo osiągnął Walt?
„
Nie jestem w niebezpieczeństwie, Skyler. To ja jestem niebezpieczeństwem”. W tym cytacie zawiera się cały sezon. Gdy Walt wypowiadał te słowa, ciężko było mu uwierzyć. To on znajdował się na przegranej pozycji, to on musiał mocno kombinować, jak z tego wszystkiego wybrnąć. Od wtedy jego sytuacja jeszcze się pogorszyła, by wreszcie osiągnąć, jak się zdawało, zupełne dno – on jednak odbił się i wygrał pojedynek na śmierć i życie. To wcale nie byłby zły moment na zamknięcie fabuły, ale tak po prawdzie tym lepiej, że przed nami jeszcze jeden, nieco dłuższy sezon. Sporo zostało do rozwinięcia, i naprawdę szkoda, że przyjdzie nam czekać na finał tej historii co najmniej rok. „Breaking Bad” tym sezonem scementował swoją i tak nienaruszalną pozycję pośród najlepszych seriali ostatnich lat. Nadal za jego największą siłę uważam fakt, że w miarę rozwoju wydarzeń bohaterowie wdeptują w coraz głębsze bagno, a przy tym historia przedstawiona jest w taki sposób, że da się bez większych uwag we wszystko uwierzyć. „BB” to niezmiennie opowieść o tym, że każde działanie ma swoje konsekwencje, a oba te czynniki rosną wprost proporcjonalnie do siebie. I nawet jeśli jedna czy dwie sceny nieco psują ten idealny obraz, a pierwsze parę odcinków zdaje się zmierzać donikąd – sezon czwarty trzyma formę. Oj, trzyma.
OCENA SEZONU: REWELACYJNY (9)