środa, 30 maja 2012

THE AVENGERS - RECENZJA

Zaczęło się fatalnie. Zdębiałem, gdy zobaczyłem cenę biletu w jednym z warszawskich multipleksów, którego nazwy litościwie nie wspomnę. 25 złotych to nie jest normalna cena, szczególnie w poniedziałkowy wieczór i ze zniżką, nawet jeśli dostałem okulary na tzw. zachę. Pierwsza scena też nie rozwiała moich wątpliwości. Gdy Loki, bóg chaosu, wyłonił się z portalu i szybko pokazał, na co go stać, zastanawiałem się, czy można zrobić jakąkolwiek krzywdę komuś, od kogo odbijają się kule. Zaraz potem pojawiła się jedna z moich ulubionych kliszy: zamiast unicestwić Nicka Fury'ego, aka Szefa Wszystkich Szefów, aka Samuela Ela Jacksona, jeden z przydupasów „Loczka” strzelił go jednokrotnie w klatkę piersiową, po czym wszyscy wyszli, a ja zacząłem się poważnie obawiać o ten film.

Z tymi kulami to do teraz niezupełnie rozumiem, a i cały czas zastanawiam się, gdzie w fizyce marvelowego świata leży granica między ciosem robiącym krzywdę a nieledwie łaskoczącym, ale mniejsza o to. Ważne, że ku swemu zdumieniu ponad dwie godziny po tej scenie wychodziłem z sali kinowej z trudnym do ukrycia bananem na twarzy.

„Awendżersi” pokazują, że z wielu pozornie takich sobie klocków da się zrobić film, który spokojnie mogą sobie stawiać za wzór wszyscy planujący w przyszłości będą się zabierać za wysokobudżetowe opowieści o superbohaterach – przynajmniej nie te śmiertelnie poważne i ponure. Joss Whedon, znany głównie z kultowych, ale powstałych dość dawno temu seriali, dostał ogromny budżet obarczony wielkimi nadziejami. Nie zmarnował ani grosza, a i raczej mało kto będzie seansem zawiedziony.

O fabule nie ma co tu się zbytnio rozpisywać. Pojawia się Loki, planuje zmienić Ziemian w niewolników, Fury próbuje zebrać do kupy superbohaterów, którzy stanowią jeden z ważniejszych elementów odparcia nordyckiego zawadiaki i jego rzekomo nadchodzącej armii. W tym miejscu uspokoję wszystkich, którzy przez parę ostatnich lat byli na bakier z filmami osadzonymi w uniwersum Marvela: sam widziałem tylko pierwszego „Iron Mana”, a o reszcie bohaterów wiedziałem tyle ile. Mimo tego w „Awendżersach” odnalazłem się raz dwa. To wolno stojąca historia, a wszystkie poprzedzające wątki zostają wyjaśnione krótko, acz treściwie. Już za sam ten fakt należą się słowa uznania, ale to bodaj najmniejsza rzecz, jaka się twórcom udała.

A potencjalnych problemów było co niemiara. Przy tylu postaciach łatwo było o ich rozcieńczenie i spłycenie. I faktycznie, nie ma co liczyć na jakieś specjalne wgłębianie się w ich charaktery, ale każdy co ważniejszy gracz dostaje jedną czy dwie sceny dla siebie, no i każda dużo mówi przez swoje czyny. Dynamika ich wzajemnych relacji także prezentuje się nieźle, nawet jeśli raczej nie wykracza poza ramy komiksowawych dialogów. W ogóle te wszystkie przerysowane ludziki wypadają zaskakująco dobrze. To nie głębia na poziomie Batmana czy Watchmenów, ale nie ma się raczej wrażenia, że po ekranie hasają śliczne wydmuszki. Strasznie się obawiałem, że nie będę w stanie zaangażować się w historię, w której pierwsze skrzypce grają w najlepszym wypadku drugoligowi bohaterowie Marvela, ale stało się coś wprost przeciwnego.

Obsada zatem wybrnęła, ale i mimo tego fabuła mogła łatwo popaść w schematy. I fakt, nie zawsze daje się ich uniknąć. Postaci są w stanie agonalnym tak długo, jak akurat wymaga tego dramatyzm sceny, inne odzyskują przytomność w najodpowiedniejszym momencie, a kiedy wystarczy jeden dobry strzał złym panom nagle włącza się tryb celności szturmowca Imperium. I choć ogólnie fabuła jest raczej przewidywalna, to poprowadzono ją na tyle umiejętnie, że zwyczajnie nie sposób się nudzić: niemal cały czas coś się dzieje. Akcja zwalnia rzadko, a kiedy już to następuje, film schodzi zazwyczaj w swoje co lepsze (lub co gorsze, acz tych jest stosunkowo niewiele) wymiany zdań. W tym miejscu muszę pochwalić naprawdę pierwszorzędny humor. Robert Downey Jr. jako Iron Man mógł łatwo ukraść szoł, ale nic z tych rzeczy – praktycznie każdy ma tutaj swoje momenty, nie wyłączając Lokiego. Czuć w scenariuszu rękę Whedona, a te wszystkie lżejsze fragmenty sprawiają, że całość nawet przez chwilę nie ryzykuje przejścia w pompatyczny ton. Ma być śmiesznie – jest śmiesznie, ma być poważnie – jest poważnie.

Tak więc opowieść jest ciekawa i zaskakująco niegłupia. Została już tylko jedna rzecz, która mogłaby położyć film: słabe efekty. Powiem krótko: nic z tego. Choć 3D jest oczywiście całkowicie zbędne i „Awendżersi” pewnie zyskają wizualnie w poczciwych dwóch wymiarach, całej reszcie nie można absolutnie nic zarzucić, chyba że przesadę. Śmiałem się w duchu oglądając te wszystkie fantastyczne sekwencje i przypominając sobie, jak paskudnie nierealistycznie wyglądał ledwie parę lat temu strój kinowego Spider-Mana, latającego między równie komputerowymi jak on wieżowcami. Tutaj wszystko jest doskonale dopasowane do środowiska, a CGI-owej sztucznizny wręcz nie sposób wyhaczyć (a w pewnym momencie wręcz zacząłem jej uporczywie wypatrywać). Nawet Hulk jest tak zrobiony, że mucha nie siada, o rozwalanym w drobny mak otoczeniu i co dziwniejszych kreaturach nie wspominając. Całość to iście lukullusowa uczta dla oka.

Jakoś ciężko mi tak bezczelnie chwalić ten film, przez co na siłę próbuję się w nim doszukać jakichś wad. Wynika to chyba jednak z tego, że jest mi trochę wstyd łatwości, z jaką film Whedona zdołał odmłodzić mnie o jakieś dziesięć lat. Bo „The Avengers” to taki właśnie mokry sen dwunastolatka. Gdy oglądałem te przepysznie zaprojektowane walki i coraz większą i większą rozwałkę, a wszystko to okraszone w większości dobrymi dialogami i świetnym humorem, dałem się wbrew sobie porwać tej kolorowej ekstrawagancji. A czyż nie o to właśnie chodzi w kinie rozrywkowym? W tej kategorii film Whedona to naprawdę pierwsza klasa i nie powinien go przegapić nikt, kto nie reaguje alergicznie na lżejsze wydanie kina superbohaterskiego.

WERDYKT: ŚWIETNY (8)

wtorek, 15 maja 2012

IRON SKY - RECENZJA


Nie trzeba mieć sokolego oka, by dostrzec, że Hollywood i ogólnie większa część amerykańskiej kultury popularnej niesie ze sobą przekazy liberalne. Tak to już ze środowiskami artystycznymi bywa i koniec końców można się do tego przyzwyczaić. Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas seansu „Iron Sky”(czemu tytułu nie przetłumaczono na polski?), filmu jak najbardziej europejskiego, czułem się, jakbym był tłuczony po głowie naprawdę banalną i prymitywną satyrą na amerykańskich polityków prawicowych. Słowo daję, przy odpowiedzialnych za ten film Finach Michael Moore wygląda jak umiarkowany centrysta.

W tym miejscu warto chyba wspomnieć, że mówimy o filmie, w którym do inwazji na Ziemię szykują się... naziści z kosmosu. Tak! Ich grupa w 1945 roku wymknęła się na ciemną stronę Księżyca, zakładając tam bazę-miasto w kształcie swastyki. W 2018 zupełnym przypadkiem napotykają ich dwaj astronauci. Niemcy likwidują jednego z nich, a drugiego zabierają do niewoli. Odkrywają, że dzięki mocy jaką ma współczesny telefon komórkowy mogą wreszcie uruchomić straszliwą machinę wojenną, dzięki której będą mogli podbić Ziemię. Na ich nieszczęście w urządzeniu szybko pada bateria, co prowokuje ich do wysłania małego oddziału rekonesansowego na Ziemię w celu zdobycia bardziej wytrzymałych źródeł energii. Na jego czele staje niejaki Klaus Adler, wojskowy, który ma plany zostania nowym fuhrerem IV Rzeszy...

I tak, właśnie taki film okazuje się niesamowitą słabizną. Choć koncept zapowiada absurdalną komedię, w praktyce wychodzi pokraczny twór wypełniony żartami ciosanymi tak grubo, że niemal w komplecie wprawiają one w konsternację, a czasem wręcz w zupełne osłupienie. Można tylko załamać ręce, gdy następuje odegranie wielokrotnie przerabianej na Jutubie sceny z „Upadku”, w której to Adolf Hitler wyprasza wszystkich poza najwyższymi dowódcami, po czym zaczyna się na tych ostatnich wydzierać. Tutaj nie ma mowy o parodii – to po prostu tępe odtworzenie, które jest zupełnie zbędne, a do tego ani trochę nie bawi, bo nie ma w nim tych elementów, które zrobiły z owego fragmentu mem. Żeby było jasne: Adolf Hitler krzyczący po niemiecku, czyli w języku przez większość odbiorców rozumianym słabo lub wcale, z napisami sugerującymi, że wkurza o brak GTA IV na pecetach: śmieszne. Losowa, właśnie wprowadzona do akcji kobieta rzucająca w mowie królów burzą faków: nuda, zażenowanie, rozpacz. A im dalej, tym gorzej.

Pierwszym z bardzo licznym błędów „Iron Sky” jest zrobienie z fabuły satyry politycznej o subtelności niemieckiego - nomen omen - drwala. Pani prezydent USA, jak-nic-Sarah-Palin-ale-jej-imię-nie-pada-więc-twórcy-tylko-puszczają-do-widza-oko, odzyskuje utracone uwielbienie obywateli po tym, jak zapożycza od przybyszy retorykę nazistowską. Wyborne! Amerykanie posiadają tajną broń kosmiczną, nazwaną na cześć George'a W. Busha. Boki zrywać! A do tego po odkryciu istotnych zasobów energetycznych na Księżycu – tu proszę uważać – Jankesi postanawiają zagarnąć je dla siebie, nieważne w jaki sposób! Ha, cóż za trafne spostrzeżenie, to właśnie Stany! A, i zgadnijcie, kto zostaje wybrany na dowódcę sił przeciwko kosmicznym nazistom. Kompetentny wojskowy? Nie, doradczyni pani prezydent odpowiedzialna za jej imidż! Nie wytrzymam, to przecież sama prawda!

Ale nawet poza tym okrutnie banalnym przekazem humor leży na całej linii. Nie powiem, jest dosłownie kilka całkiem zabawnych fragmentów, ale giną one w zalewie wszechogarniającej nędzy. Kiepskie są postaci, kiepskie są dialogi. Można by pomyśleć, że nie da się zepsuć takiego filmu – wystarczy wrzucić karykaturalnie szablonowych bohaterów i śmieszne momenty pojawią się same. Dzieje się coś wprost przeciwnego: praktycznie wszyscy są najzwyczajniej w świecie irytujący. W miarę zjadliwą postacią jest co najwyżej nieszczęsny czarnoskóry astronauta, na którym księżycowi naziści dopuszczają się haniebnych eksperymentów. Całkiem nieźle przedstawia się również jego oprawca, stereotypowy do bólu, a przez to wcale zabawny szalony naukowiec, który jest jednak postacią nieledwie epizodyczną. Poza tym otrzymujemy galerię ludków, których najzwyczajniej w świecie nie chcemy widzieć na ekranie – no ale gdy znikają, pojawiają się kolejne, których nie mamy ochoty oglądać jeszcze bardziej.

Zawodzi również fabuła sama w sobie. Pal licho, że jest rozczłonkowana i nieprzewidywalna – kombinowanie przynajmniej każe nam się w paru momentach zastanawiać, co będzie dalej. Niestety, poprowadzona jest za pomocą zgranych do niemożliwości klisz, których nie powstydziłby się najczerstwiejszy film akcji. To tutaj dałoby się pobawić konwencją, a zamiast tego otrzymujemy poważne, a zarazem sztampowe do bólu fragmenty. Film zresztą ogólnie nie wie, czym chce być. Niektóre sceny są na dobrą sprawę czysto dramatyczne, inne to absurdalna komedia, a do tego wszystkiego dochodzą jeszcze takie, w których w ogóle nie wiadomo, czy mamy się śmiać, płakać, czy załamać ręce.

Niestety, w moim przypadku najczęstsza była ta trzecia reakcja. Z której strony by nie spojrzeć, dokumentnie schrzaniono film opowiadający o nazistach z kosmosu. Nazistach! Z kosmosu! Niestety, nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz wyszło na jaw, że z pogiętego pomysłu bardzo ciężko stworzyć dobry film. Ale czy nie można było zrobić choćby zjadliwego? Bardzo chciałem polubić „Iron Sky”, lecz w ostatecznym rozrachunku jest to po prostu twór płytki, momentami żenujący, chaotyczny, a do tego wszystkiego dość nudny. Dziękuję, zostanę przy Hollywoodzie. Tam przynajmniej mają lepsze efekty.

WERDYKT: SŁABY (3/10)