Z tymi kulami to do teraz niezupełnie
rozumiem, a i cały czas zastanawiam się, gdzie w fizyce marvelowego
świata leży granica między ciosem robiącym krzywdę a nieledwie
łaskoczącym, ale mniejsza o to. Ważne, że ku swemu zdumieniu
ponad dwie godziny po tej scenie wychodziłem z sali kinowej z
trudnym do ukrycia bananem na twarzy.
„Awendżersi” pokazują, że z
wielu pozornie takich sobie klocków da się zrobić film, który
spokojnie mogą sobie stawiać za wzór wszyscy planujący w
przyszłości będą się zabierać za wysokobudżetowe opowieści o
superbohaterach – przynajmniej nie te śmiertelnie poważne i
ponure. Joss Whedon, znany głównie z kultowych, ale powstałych
dość dawno temu seriali, dostał ogromny budżet obarczony wielkimi
nadziejami. Nie zmarnował ani grosza, a i raczej mało kto będzie
seansem zawiedziony.
O fabule nie ma co tu się zbytnio
rozpisywać. Pojawia się Loki, planuje zmienić Ziemian w
niewolników, Fury próbuje zebrać do kupy superbohaterów, którzy
stanowią jeden z ważniejszych elementów odparcia nordyckiego
zawadiaki i jego rzekomo nadchodzącej armii. W tym miejscu uspokoję
wszystkich, którzy przez parę ostatnich lat byli na bakier z
filmami osadzonymi w uniwersum Marvela: sam widziałem tylko
pierwszego „Iron Mana”, a o reszcie bohaterów wiedziałem tyle
ile. Mimo tego w „Awendżersach” odnalazłem się raz dwa. To
wolno stojąca historia, a wszystkie poprzedzające wątki zostają
wyjaśnione krótko, acz treściwie. Już za sam ten fakt należą
się słowa uznania, ale to bodaj najmniejsza rzecz, jaka się
twórcom udała.
A potencjalnych problemów było co
niemiara. Przy tylu postaciach łatwo było o ich rozcieńczenie i
spłycenie. I faktycznie, nie ma co liczyć na jakieś specjalne
wgłębianie się w ich charaktery, ale każdy co ważniejszy gracz
dostaje jedną czy dwie sceny dla siebie, no i każda dużo mówi
przez swoje czyny. Dynamika ich wzajemnych relacji także prezentuje
się nieźle, nawet jeśli raczej nie wykracza poza ramy
komiksowawych dialogów. W ogóle te wszystkie przerysowane ludziki
wypadają zaskakująco dobrze. To nie głębia na poziomie Batmana
czy Watchmenów, ale nie ma się raczej wrażenia, że po ekranie
hasają śliczne wydmuszki. Strasznie się obawiałem, że nie będę
w stanie zaangażować się w historię, w której pierwsze skrzypce
grają w najlepszym wypadku drugoligowi bohaterowie Marvela, ale
stało się coś wprost przeciwnego.
Obsada zatem wybrnęła, ale i mimo
tego fabuła mogła łatwo popaść w schematy. I fakt, nie zawsze
daje się ich uniknąć. Postaci są w stanie agonalnym tak długo,
jak akurat wymaga tego dramatyzm sceny, inne odzyskują przytomność
w najodpowiedniejszym momencie, a kiedy wystarczy jeden dobry strzał
złym panom nagle włącza się tryb celności szturmowca Imperium. I
choć ogólnie fabuła jest raczej przewidywalna, to poprowadzono ją
na tyle umiejętnie, że zwyczajnie nie sposób się nudzić: niemal
cały czas coś się dzieje. Akcja zwalnia rzadko, a kiedy już to
następuje, film schodzi zazwyczaj w swoje co lepsze (lub co gorsze,
acz tych jest stosunkowo niewiele) wymiany zdań. W tym miejscu muszę
pochwalić naprawdę pierwszorzędny humor. Robert Downey Jr.
jako Iron Man mógł łatwo ukraść szoł, ale nic z tych rzeczy – praktycznie
każdy ma tutaj swoje momenty, nie wyłączając Lokiego. Czuć w
scenariuszu rękę Whedona, a te wszystkie lżejsze fragmenty
sprawiają, że całość nawet przez chwilę nie ryzykuje przejścia
w pompatyczny ton. Ma być śmiesznie – jest śmiesznie, ma być
poważnie – jest poważnie.
Tak więc opowieść jest ciekawa i
zaskakująco niegłupia. Została już tylko jedna rzecz, która
mogłaby położyć film: słabe efekty. Powiem krótko: nic z tego.
Choć 3D jest oczywiście całkowicie zbędne i „Awendżersi”
pewnie zyskają wizualnie w poczciwych dwóch wymiarach, całej
reszcie nie można absolutnie nic zarzucić, chyba że przesadę.
Śmiałem się w duchu oglądając te wszystkie fantastyczne
sekwencje i przypominając sobie, jak paskudnie nierealistycznie
wyglądał ledwie parę lat temu strój kinowego Spider-Mana,
latającego między równie komputerowymi jak on wieżowcami. Tutaj
wszystko jest doskonale dopasowane do środowiska, a CGI-owej
sztucznizny wręcz nie sposób wyhaczyć (a w pewnym momencie wręcz
zacząłem jej uporczywie wypatrywać). Nawet Hulk jest tak zrobiony,
że mucha nie siada, o rozwalanym w drobny mak otoczeniu i co
dziwniejszych kreaturach nie wspominając. Całość to iście
lukullusowa uczta dla oka.
Jakoś ciężko mi tak bezczelnie
chwalić ten film, przez co na siłę próbuję się w nim doszukać
jakichś wad. Wynika to chyba jednak z tego, że jest mi trochę
wstyd łatwości, z jaką film Whedona zdołał
odmłodzić mnie o jakieś dziesięć lat. Bo „The Avengers” to
taki właśnie mokry sen dwunastolatka. Gdy oglądałem te
przepysznie zaprojektowane walki i coraz większą i większą
rozwałkę, a wszystko to okraszone w większości dobrymi dialogami
i świetnym humorem, dałem się wbrew sobie porwać tej kolorowej ekstrawagancji.
A czyż nie o to właśnie chodzi w kinie rozrywkowym? W tej kategorii film
Whedona to naprawdę pierwsza klasa i nie powinien go przegapić
nikt, kto nie reaguje alergicznie na lżejsze wydanie kina
superbohaterskiego.
WERDYKT: ŚWIETNY (8)