Nie trzeba mieć sokolego oka, by
dostrzec, że Hollywood i ogólnie większa część amerykańskiej
kultury popularnej niesie ze sobą przekazy liberalne. Tak to już ze
środowiskami artystycznymi bywa i koniec końców można się do
tego przyzwyczaić. Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas seansu
„Iron Sky”(czemu tytułu nie przetłumaczono na polski?), filmu
jak najbardziej europejskiego, czułem się, jakbym był tłuczony po
głowie naprawdę banalną i prymitywną satyrą na amerykańskich
polityków prawicowych. Słowo daję, przy odpowiedzialnych za ten
film Finach Michael Moore wygląda jak umiarkowany centrysta.
W tym miejscu warto chyba wspomnieć,
że mówimy o filmie, w którym do inwazji na Ziemię szykują się...
naziści z kosmosu. Tak! Ich grupa w 1945 roku wymknęła się na
ciemną stronę Księżyca, zakładając tam bazę-miasto w kształcie
swastyki. W 2018 zupełnym przypadkiem napotykają ich dwaj
astronauci. Niemcy likwidują jednego z nich, a drugiego zabierają
do niewoli. Odkrywają, że dzięki mocy jaką ma współczesny
telefon komórkowy mogą wreszcie uruchomić straszliwą machinę
wojenną, dzięki której będą mogli podbić Ziemię. Na ich
nieszczęście w urządzeniu szybko pada bateria, co prowokuje ich do
wysłania małego oddziału rekonesansowego na Ziemię w celu
zdobycia bardziej wytrzymałych źródeł energii. Na jego czele
staje niejaki Klaus Adler, wojskowy, który ma plany zostania nowym
fuhrerem
IV Rzeszy...
I
tak, właśnie taki film okazuje się niesamowitą słabizną. Choć
koncept zapowiada absurdalną komedię, w praktyce wychodzi pokraczny
twór wypełniony żartami ciosanymi tak grubo, że niemal w
komplecie wprawiają one w konsternację, a czasem wręcz w zupełne
osłupienie. Można tylko załamać ręce, gdy następuje odegranie
wielokrotnie przerabianej na Jutubie sceny z „Upadku”, w której
to Adolf Hitler wyprasza wszystkich poza najwyższymi dowódcami, po
czym zaczyna się na tych ostatnich wydzierać. Tutaj nie ma mowy o
parodii – to po prostu tępe odtworzenie, które jest zupełnie
zbędne, a do tego ani trochę nie bawi, bo nie ma w nim tych
elementów, które zrobiły z owego fragmentu mem. Żeby było jasne:
Adolf Hitler krzyczący po niemiecku, czyli w języku przez większość
odbiorców rozumianym słabo lub wcale, z napisami sugerującymi, że
wkurza o brak GTA IV na pecetach: śmieszne. Losowa, właśnie
wprowadzona do akcji kobieta rzucająca w mowie królów burzą
faków: nuda, zażenowanie, rozpacz. A im dalej, tym gorzej.
Pierwszym
z bardzo licznym błędów „Iron Sky” jest zrobienie z fabuły
satyry politycznej o subtelności niemieckiego - nomen omen - drwala. Pani prezydent
USA,
jak-nic-Sarah-Palin-ale-jej-imię-nie-pada-więc-twórcy-tylko-puszczają-do-widza-oko,
odzyskuje utracone uwielbienie obywateli po tym, jak zapożycza od przybyszy
retorykę nazistowską. Wyborne! Amerykanie posiadają tajną broń
kosmiczną, nazwaną na cześć George'a W. Busha. Boki zrywać! A do
tego po odkryciu istotnych zasobów energetycznych na Księżycu –
tu proszę uważać – Jankesi postanawiają zagarnąć je dla
siebie, nieważne w jaki sposób! Ha, cóż za trafne spostrzeżenie,
to właśnie Stany! A, i zgadnijcie, kto zostaje wybrany na dowódcę
sił przeciwko kosmicznym nazistom. Kompetentny wojskowy? Nie,
doradczyni pani prezydent odpowiedzialna za jej imidż! Nie
wytrzymam, to przecież sama prawda!
Ale
nawet poza tym okrutnie banalnym przekazem humor leży na całej
linii. Nie powiem, jest dosłownie kilka całkiem zabawnych
fragmentów, ale giną one w zalewie wszechogarniającej nędzy.
Kiepskie są postaci, kiepskie są dialogi. Można by pomyśleć, że
nie da się zepsuć takiego filmu – wystarczy wrzucić
karykaturalnie szablonowych bohaterów i śmieszne momenty pojawią
się same. Dzieje się coś wprost przeciwnego: praktycznie wszyscy
są najzwyczajniej w świecie irytujący. W miarę zjadliwą postacią
jest co najwyżej nieszczęsny czarnoskóry astronauta, na którym
księżycowi naziści dopuszczają się haniebnych eksperymentów.
Całkiem nieźle przedstawia się również jego oprawca,
stereotypowy do bólu, a przez to wcale zabawny szalony naukowiec,
który jest jednak postacią nieledwie epizodyczną. Poza tym
otrzymujemy galerię ludków, których najzwyczajniej w świecie nie
chcemy widzieć na ekranie – no ale gdy znikają, pojawiają się
kolejne, których nie mamy ochoty oglądać jeszcze bardziej.
Zawodzi
również fabuła sama w sobie. Pal licho, że jest rozczłonkowana i
nieprzewidywalna – kombinowanie przynajmniej każe nam się w paru
momentach zastanawiać, co będzie dalej. Niestety, poprowadzona jest
za pomocą zgranych do niemożliwości klisz, których nie
powstydziłby się najczerstwiejszy film akcji. To tutaj dałoby się
pobawić konwencją, a zamiast tego otrzymujemy poważne, a zarazem
sztampowe do bólu fragmenty. Film zresztą ogólnie nie wie, czym
chce być. Niektóre sceny są na dobrą sprawę czysto dramatyczne,
inne to absurdalna komedia, a do tego wszystkiego dochodzą jeszcze
takie, w których w ogóle nie wiadomo, czy mamy się śmiać,
płakać, czy załamać ręce.
Niestety,
w moim przypadku najczęstsza była ta trzecia reakcja. Z której
strony by nie spojrzeć, dokumentnie schrzaniono film opowiadający
o nazistach z kosmosu. Nazistach! Z kosmosu! Niestety, nie pierwszy i
pewnie nie ostatni raz wyszło na jaw, że z pogiętego pomysłu
bardzo ciężko stworzyć dobry film. Ale czy nie można było zrobić
choćby zjadliwego? Bardzo chciałem polubić „Iron Sky”, lecz w ostatecznym rozrachunku jest to po prostu twór płytki, momentami
żenujący, chaotyczny, a do tego wszystkiego dość nudny. Dziękuję,
zostanę przy Hollywoodzie. Tam przynajmniej mają lepsze efekty.
WERDYKT:
SŁABY (3/10)
Witaj!
OdpowiedzUsuńCałkowicie nie zgadzam się z twoją oceną filmu :P
zapraszam do obejrzenia mojej kontry na tego typu recenzje:
http://www.youtube.com/watch?v=eyy7iPcEaYw&feature=youtu.be