niedziela, 29 kwietnia 2012

DANGER DAYS: THE TRUE LIVES OF THE FABULOUS KILLJOYS: RECENZJA


Ach, My Chemical Romance... Niewiele jest zespołów, które równie trudno polubić. W czasach, gdy wszyscy śmiali się z emochłopców, MCR bawił się z podobną stylistyką w najlepsze, a że stał się przy tym zespołem mainstreamowym, to narobił sobie mnóstwa antyfanów. A szkoda – choć pierwsze wybryki grupy nie są niczym wybitnym, The Black Parade to kawał naprawdę dobrej płyty, nagranej – wbrew pozorom – z niesamowitym jajem, w obu tego słowa znaczeniach. Niestety, na nowy materiał przyszło czekać bite cztery lata, a gdy wreszcie ujrzał on światło dzienne...

Emo ostatecznie poszło w odstawkę, a wraz z nim historie o nieuleczalnych chorobach i innych diabłach. Problem jest taki, że zamiast tego otrzymujemy znowu kolejny koncept. Na papierze jest on nawet niezgorszy i ponownie przerysowany, przy czym tym razem nie ma najmniejszych wątpliwości co do niepoważności jego tonu. Panowie bawią się w komiksowatych bohaterów walczących z despotycznym systemem panującym w Kalifornii A.D. 2019. Całościowo jest to raczej niespójne, no i o wiele bardziej widoczne w teledyskach niż w samych piosenkach – ot, mamy parę powtarzających się motywów i słów-kluczy, a całość przetykają wstawki udające piracką stację radiową. Teoretycznie nie przeszkadza to zbytnio samej muzyce, co prostym zadaniem bynajmniej nie jest ale łatwo odnieść wrażenie, że MCR własnowolnie czyni z siebie niewolników własnego imidżu, ponownie przysłaniając muzykę krzykliwym wyglądem, bombastycznymi teledyskami i specyficznym poczuciem humoru. Nie powiem, znów ma to swój urok, bo widać i słychać, że panowie świetnie się bawią przy tym, co robią. Kłopot w tym, że poprzednim razem ów imidż ratowała muzyka – raczej pozbawiona specjalnej wirtuozerii, ale miejscami naprawdę pomysłowa, kiedy trzeba zabawna, od czasu do czasu zaskakująca, a przede wszystkim dobra, na równym poziomie – no i przy tym wszystkim dostatecznie zróżnicowana, aby można było z prawdziwą przyjemnością przesłuchać albumu od początku do końca. Tutaj zaś...

Zaczyna się obiecująco - „Na Na Na (Na Na Na Na Na Na Na Na)” daje dokładnie to, co obiecuje swoim tytułem – żywy, dynamiczny, diablo chwytliwy kawałek z uroczo nonsensownym tekstem. Niestety, jest to, jak się okazuje, najlepszy kawałek na całej płycie, a zaraz po nim pojawia się jeden z najgorszych - „Bulletproof Heart”. Tym razem śpiewane przez Waya słowa to dokładnie taka sztampa, jak tytuł piosenki, a i muzyka staje się zupełnie przeciętna i praktycznie pozbawiona czegokolwiek godnego zapamiętania.

I tak jest już do końca – w naprawdę irytującą kratkę. „Planetary (GO!)” można jeszcze uznać za cokolwiek dziwaczny eksperyment z muzyką taneczną – co gorsza, prawie trafiony, a do tego wydany jako singiel, co może się skończyć dalszym dążeniem w te rejony na następnych płytach. „The Only Hope For Me Is You” (tak, niektóre tytuły kłują w oczy... zresztą spójrzmy na ten, jakim obdarzono całą płytę) ma naprawdę żałosne syntezatorowe intro, ale potem przechodzi w całkiem sympatyczny i wcale niegłupi utwór. Niestety, mnóstwo tu piosenek zupełnie nijakich i/lub opartych na jednym motywie – choćby „SING”, dla odmiany zaczynający się obiecująco, ale potem powtarzający pompatyczny refren o kilka razy za dużo, przez co nie pozwala całości wyjść poza ramy utworu tylko bardzo sympatycznego. „Party Poison” jest zaś chyba nieco zbyt chaotyczne, zawalone bezładnymi riffami i darciem mordy, nie wspominając już o wziętej z kosmosu losowej Japonce, która ni z tego ni z owego wykrzykuje jakieś wątpliwej jakości przekazy. Choć kilka piosenek umieszczonych dalej na płycie jest zupełnie mdłych, we wszystkich powyższych przypadkach nie do końca wykorzystany potencjał po prostu boli.

Szczęśliwie w całej tej przeciętności daje się znaleźć parę co ciekawszych momentów. „Save Yourself, I'll Hold Them Back” to bodaj najlepszy moment drugiej połowy płyty – między smakowitym intrem a ponurym, cynicznie tłukącym kliszami tekstem znajduje się bardzo apetyczne mięsko właściwe, osiągając w rezultacie poziom, jaki chciałoby się znaleźć w innych miejscach na płycie. Bardzo mile zaskakuje też najspokojniejszy w całym zestawie „The Kids From Yesterday” - optymistyczny, choć podszyty smutnawą nostalgią utwór, bardzo przyjemnie zamykający główną część albumu. Szkoda, że takich piosenek dobrych od początku do końca jest bądź co bądź niewiele, przez co cała płyta wydaje się być po prostu niedopracowana – może nie odwalona, ale topiąca parę bardzo dobrych pomysłów w zalewie bylejakości.

Krótko mówiąc jest na „Danger Days...” weselej i skoczniej niż wcześniej, co raz wychodzi na plus, a raz na minus. Przez większość czasu jest niestety po prostu przeciętnie – ot, lekki, wpadający w ucho pop rock. Może to się spodobać i na krótką metę jest nawet sympatyczne, bo w końcu chyba każdemu przyda się czasem trochę niezobowiązującej muzyki z lekkim pazurem. Problem jest taki, że chyba nie do końca tego należało się po tym zespole spodziewać. Po prostu nie ma tu się specjalnie w co wgryzać, brakuje jakiejś głębi, choćby najmniejszej, a przecież to o nią chodzi w szeroko pojętych albumach koncepcyjnych. Nie ma jednak co rozpaczać. Pod sam koniec płyty wrzucony bez większego powodu hymn USA przerwany zostaje przez rozrywające uszy zakłócenie, a zamiast czterech pstrokatych rebeliantów z przyszłości na scenę wchodzi stary, dobry My Chem z członkami wywołującymi się po imieniu jak w klasycznym „Ballroom Blitz”, by zaraz potem zagrać równie stary i dobry hałaśliwy rock n' roll zainspirowany odrzuconą przez nich swego czasu propozycją nagrania piosenki do kolejnego filmu z sagi „Zmierzch” („Vampire Money”). Te trzy i pół minuty daje pewną nadzieję na lepszą przyszłość. To, co z MCRze najważniejsze, czyli poczucie humoru, nadal świetnie się ich trzyma, więc pozostaje czekać z umiarkowanym entuzjazmem na następcę „Danger Days...” - może kolejny dowcip będzie po prostu lepszy od ostatniego.

WERDYKT: DOBRY MINUS (6-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Naprawdę chcesz dodać komentarz? To zbyt miłe żeby było prawdziwe...