niedziela, 19 lutego 2012

BULLETSTORM - RECENZJA

Każdemu zdarzyło się kiedyś okrutnie zawieść się na wyczekiwanej z niecierpliwością grze/filmie/książce/płycie, etc. Tak to już czasem bywa, że właściwy produkt zwyczajnie nie jest w stanie dorównać wyidealizowanym wizjom odbiorcy. Na całe szczęście istnieje też zjawisko odwrotne – niezwykle miła niespodzianka ze strony czegoś, co do czego nie mieliśmy żadnych wymagań. Właśnie tak w moim przypadku wyglądała przygoda z Bulletstormem – koprodukcją między Epic Games i polskim studiem People Can Fly, znanym głównie z pierwszego Painkillera. Oto bowiem mamy do czynienia z grą oferującą dokładnie to, co obiecuje jej tytuł... a nawet trochę więcej.

Bulletstorm to – jakżeby inaczej – strzelanina co się zowie. O dziwo, cechuje się on zaskakująco znośną fabułą. Oto kilka wieków w przyszłości nasz bohater, Grayson Hunt, stoi na czele grupy Dead Echo – ekipy komandosów ukośnik płatnych morderców działających na zlecenie niejakiego generała Serrano. Panowie dezerterują, gdy podczas jednej z misji dowiadują się, że wojskowy nie kazał im pozbywać się przestępców, a ludzi, z którymi miał na pieńku. Skazany na banicję oddział pewnego dnia napotyka się na statek kosmiczny generała, co prowokuje będącego pod wpływem procentów Hunta do spowodowania kolizji. Oba latadła awaryjnie lądują na planecie Stygia – niegdyś kurorcie, obecnie zapełnionej rozmaitymi mutantami ruinie... Statek Dead Echo atakują mutanci, i koniec końców poza Huntem przy życiu pozostaje tylko jeden z jego kompanów. Obaj ruszają, by odnaleźć Serrano i dokończyć dzieła...

Historia rozwija się w sympatycznym tempie, a większość dialogów odbywa się poza cut-scenkami, co wypada zaliczyć zdecydowanie na plus. Bardziej problematyczna jest sama treść konwersacji. Powiedzieć, że w Bulletstormie rzuca się mięsem, to jak nic nie powiedzieć: przekleństwa i sprośne dowcipy figurują tutaj w co drugiej linijce. Na myśl przysuwają się automatycznie skojarzenia z serią Duke Nukem, acz tutaj mamy do czynienia z jeszcze większą dosadnością i bezczelnością. I choć przyznam, że inwencji scenarzystom zdecydowanie nie brakowało, to jednak można bardzo szybko mieć dosyć tych wszystkich wulgarnych tekstów – i wcale nie tyczy się to tylko osób, którym uszy łatwo więdną.

Dowcip polega na tym, że taki a nie inny sposób wysławiania się postaci doskonale pasuje do bardzo specyficznego klimatu gry. Dwie rzeczy, które wyróżniają Bulletstorm w zalewie bezjajecznych FPSów, to smycz magnetyczna i skillshoty. W posiadanie tej pierwszej wchodzimy na samym początku gry i wykorzystujemy ją do przyciągania do siebie wrogów (poza co twardszymi sztukami). Taki manewr, podobnie jak potraktowanie oblecha kopniakiem czy wślizgiem, wyrzuca go na moment w powietrze, po czym następuje... zwolnienie tempa, pozwalające nam efektownie wykończyć przyjemniaczka. A w tym miejscu warto wspomnieć, że „efektownie” to w Bulletstormie słowo-klucz.

Oto bowiem za pomocą smyczy Hunt może połączyć się z rozrzuconymi po całej okolicy zasobnikami i kupić nową broń lub dopalacze tudzież uzupełnić zapasy amunicji. Kruczek? Walutę stanowią punkty, które zdobywamy właśnie za efektowne manewry na polu bitwy (ma to nawet uzasadnienie fabularne, ale mniejsza o szczegóły). I tak za zwykłe wystrzelenie serii z karabinu dostajemy nędzne 10 punktów. Kiedy już jednak potraktujemy rzeczoną serią głowę oponenta, a ona wybuchnie („Arbuz”) - wpadnie ich nam 25. Albo poślijmy ją świeżo po wypiciu butelki winiacza („Na bani”) - 100. Skillshotów mamy łącznie 135 – od ogólnych (jak te wspomniane), poprzez środowiskowe, a kończąc na związanych z daną bronią; można je też zgrabnie łączyć ze sobą. Gra wręcz wymaga od gracza wykrzesania z siebie ukrytych pobudek sadystycznych, i, co najważniejsze, robi to niezwykle skutecznie. Pomaga w tym z pewnością naprawdę doskonałe zróżnicowanie w kwestii rodzajów uzbrojenia. Wszystkich pukawek mamy 7, ale za to każda, czy to wyjściowy karabin czy wyrzutnia granatów połączonych łańcuchem (!), sprawia ogromną satysfakcję z jej użytkowania. Co więcej, są one doskonale zbalansowane, więc można przejść całą grę używając dwóch czy trzech mniej lub bardziej dowolnie wybranych broni. A że i przeciwników mamy podzielonych na wcale sporo kategorii, nuda nie powinna nam grozić przez tych kilka intensywnych godzin, jakie oferuje nam tryb dla jednego gracza.

Grafika opiera się na klasycznym już silniku Unreal 3.0, ale całość jest wykonana nad wyraz schludnie. Na korzyść gry przemawia też umiejscowienie akcji w podupadłym kurorcie – stanowi to bardzo miłą odmianę dla wszystkich zmęczonych krajobrazami wojennymi. W sferze dźwiękowej też ciężko się czegoś specjalnie przyczepić – głosy podłożone są porządnie, a wykręceni mutanci wydają z siebie równie wykręcone dźwięki. Bardzo dziwi mnie jednak brak polskiego dubbingu – w częściowo polskiej grze! Szczęśliwie lokalizacja kinowa jest naprawdę najwyższych lotów – całość, jak nigdy, równie dobrze prezentuje się po angielsku i po polsku, za co ekipie należą się słowa uznania. Ciężko nie uśmiechnąć się pod nosem, gdy po urwaniu głowy łańcuchem zawiązanym wokół słupa otrzymamy skillshota „Ale urwał!”.

Niestety, nie wszystko przedstawia się tak różowo. Po pierwsze, gra nie oferuje multiplayera sieciowego! Wróć – multi samo w sobie jest, ale jego jedynym trybem jest wspólne odpieranie fali komputerowych przeciwników i nabijanie punktów za skillshoty, także drużynowe. Co prawda specyfika gry niekoniecznie przełożyłaby się najlepiej na standardowy deathmatch (ot, choćby przyciąganie przeciwników smyczą...), niemniej wielu graczy może się poczuć zawiedzionych. Poza kooperacją i standardową kampanią mamy tylko dostęp do trybu ech – jest to ni mniej, ni więcej przechodzenie fragmentów przygody dla jednego gracza w taki sposób, żeby zdobyć w nich jak najwięcej punktów. Niestety, ciężko to uznać za substytut sieciowej rozwałki. Inny problem stanowią loadingi – wersja na PS3, w którą grałem, wczytywała poszczególne poziomy naprawdę długo. Nie stanowiłoby to może większego problemu, gdyby nie to, że takie wgrywanie następuje po każdym zgonie, a o ten nietrudno w co intensywniejszych momentach. Porównanie choćby z serią Uncharted, gdzie checkpoint wczytuje się w sekundę, wypada naprawdę blado.

Nie zmienia to faktu, że Bulletstorm zapewnia masę dobrej, niczym nieskrępowanej zabawy każdemu, kto lubi powyżywać się na botach. Nie ma co porównywać tego tytułu do Call of Duty czy Battlefielda – to zupełnie inna, luźna i fikuśna liga. I choć gra jest bądź co bądź dość specyficzna, a sprośny humor nie każdemu przypadnie do gustu, warto poświęcić przygodom Hunta trochę swojego czasu – zwłaszcza wobec okazyjnej jak na ledwie roczny i wysokiej jakości tytuł ceny.

WERDYKT: BARDZO DOBRY PLUS (7+)

niedziela, 5 lutego 2012

THE ROOM - RECENZJA

Nasz przewodnik po krainie żenującej kinematografii.
Co zrobilibyście, drodzy czytelnicy, gdybyście mieli do dyspozycji sześć milionów dolarów*? Właśnie taką sumę uzbierał swego czasu niejaki Tommy Wiseau, którego urocza facjata przyozdabia recenzję. Ów wielce tajemniczy jegomość postanowił wydać tę wcale pokaźną sumkę na film. Film, który wyreżyserował, wyprodukował, zagrał w nim główną rolę i napisał do niego scenariusz. Film, który zyskał sobie miano jednego z najgorszych obrazów w historii kina. Film o jakże niepozornym tytule: „The Room”.

Ktoś, kto zapozna się z suchym opisem fabuły, może odnieść (jakże mylne!) wrażenie, że mamy do czynienia z filmem co najwyżej słabym. Głównym bohaterem tragikomedii jest Johnny, majętny (choć poruszający się po mieście tramwajem) bankier z San Francisco. Mieszka on ze swoją narzeczoną, Lisą, a jego jedyne zmartwienie stanowi nieosiągalny awans. Wszystko zmienia się, gdy Lisa dochodzi do wniosku, że nudzi ją życie z Johnnym i nadszedł czas na nowe doznanie... a ściślej na romans z najlepszym przyjacielem jej narzeczonego – Markiem...

Problem w tym, że im głębiej wkopać się w opowieść, tym bardziej wychodzi na jaw, z jak straszliwą amatorką mamy do czynienia. W fabule absolutnie nic nie trzyma się kupy. Przepis na film wg Wiseau jest tyleż prosty, co szalony, w złym tego słowa znaczeniu – wrzucić do garnka absolutnie wszystko, co się napatoczy, w dowolnej kolejności, i wymieszać. Dodatkowo gar musi być ogromny, jako że niektóre składniki pojawiają się w – delikatnie mówiąc - niezdrowych ilościach. Pierwszą z nich są chociażby absolutnie losowe ujęcia San Francisco. O ile ich obecność w trakcie napisów początkowych bynajmniej nie zapowiada tragedii, tak wklejanie ich – zwłaszcza w późniejszej części filmu – niemal do każdego przejścia pomiędzy scenami robi się w pewnym momencie żałosne. Dalej – sceny... „miłosne”. Jest ich aż cztery, przy czym nie wnoszą one do filmu absolutnie nic – poza wydłużeniem czasu jego trwania. Znaczącym. Pierwszy... khem... stosunek zaczyna się po pięciu minutach i trwa niewiele mniej. Dość powiedzieć, że w tle przelatuje cała piosenka, od początku do końca. Widzieliście kiedyś film, w którym coś takiego miałoby miejsce poza napisami początkowymi albo końcowymi? Dzięki „The Room” możecie sprawdzić, dlaczego nikt tak nie robi.

Co gorsza, cały film okazuje się składać niemalże wyłącznie z takich właśnie zbędnych scen. Główną nagrodę w tej kategorii otrzymują ex aequo:
-Sceny, w których Lisa żali się swojej matce, że nie kocha już Johnny'ego, a matka próbuje jej wyperswadować, że opuszczenie go będzie dla niej bardzo niekorzystne;
-Sceny, w których Johnny i Mark, czasem gościnnie z paroma innymi entuzjastami, rzucają do siebie piłkę futbolową;
-Sceny, w których Lisa zdradza Johnny'ego z Markiem, za każdym razem niezwykle zdezorientowanym całą sytuacją.

Znajdź 10 szczegółów, które sprawiają, że widz czuje się
niezgrabnie patrząc na ten obrazek.
Nie lepiej prezentują się wątki poboczne. Wprowadzane hurtowo, zwykle ograniczają się do jednej sceny i nie mają żadnego wpływu na fabułę. W tej kategorii nagrodę jednogłośnie zdobywa matka Lisy, która na początku filmu stwierdza niejako mimochodem, że zdiagnozowano u niej raka piersi. Kropka. Ani ona, ani jej córka nie są tym faktem specjalnie przejęte, a temat nie wraca nawet na sekundę przez resztę filmu. Drugie miejsce należy się występowi dilera narkotyków – przystawia on lufę do głowy Denny'emu (dziwacznemu dzieciakowi z sąsiedztwa, o którym za chwilę...). Niezwykłym zbiegiem okoliczności Johnny i Mark ratują sytuację, biorą bandziora pod pachy i zabierają go na komisariat (dosłownie!) - na tym wątek się kończy. Wyróżnienie otrzymuje para znajomych głównych bohaterów, którzy ni stąd, ni zowąd wchodzą do ich domu i zaczynają grę wstępną, wypełnioną m.in. mądrościami o czekoladzie jako symbolu miłości. No i jest jeszcze jedna z nielicznych scen słabości Marka, kiedy to niemal zrzuca on z dachu jedną z postaci drugoplanowych. Obaj natychmiast zapominają o sprawie.

Dramatis personae ogólnie rzecz biorąc prześcigają się we wprawianiu widza w zakłopotanie. Wspomniany Denny już na początku filmu bez większego zastanowienia wskakuje do łóżka, w którym Johnny i Lisa okładają się poduszkami w ramach gry wstępnej do gry wstępnej... i przez resztę filmu zachowuje się tak, jakby w jego głowie działo się coś bardzo niepokojącego. „The Room” spokojnie mógłby się doczekać spin-offu, w którym Denny zostaje seryjnym mordercą... Lisa niemal mu dorównuje, zachowując się jak jeszcze większe dziecko. Kulminacyjny punkt filmu, impreza urodzinowa na cześć Johnny'ego, błyskawicznie zmienia się w katastrofę, gdy zaprasza ona wszystkich na chwilę na dwór... i zaczyna namiętnie całować się z Markiem w pokoju. Nie trzeba być geniuszem, by domyślić się dalszego ciągu. Wszyscy zresztą zachowują się jak idioci, włącznie z samym Johnnym, który próbuje zatrzeć złe wrażenie rzucając życiowymi mądrościami na prawo i lewo („Jeśli mnóstwo ludzi będzie się kochać, świat byłby pięknym miejscem” - sic, tłum. własne).

To jakże poetyckie zdanie to fantastyczny punkt wyjścia do przedyskutowania przedostatniego gwoździa do trumny dzieła pana Wiseau: dialogów. To, że każde wejście postaci ma miejsce przy akompaniamencie pozbawionego emocji „Oh, hi, [imię]”, to jeszcze pikuś. Mieści się to zresztą w ramy jednego z głównych grzechów filmu – powtarzalności; ciężko nie parsknąć, gdy siódmy raz usłyszymy, że Mark to najlepszy przyjaciel Johnny'ego. Najbardziej powala jednak skrajna losowość i nieuporządkowanie niektórych kwestii. Ten jeden przykład starczy za cały materiał dowodowy w tej kwestii... ale dla porządku dodajmy jeszcze lepszy. Dołóżmy do tego niezmiernie dramatyczne kwestie, wypowiadane głównie przez Johnny'ego w kluczowych momentach tragedii, a dostaniemy...

...słaby film. No, zgoda, bardzo słaby. Niepojmowalnie tragicznym czyni go jeden czynnik, a jest nim Tommy Wiseau. Pozostali aktorzy są drewniani, ale nie wykraczają specjalnie poza normy szeroko pojętej klasy B. Wiseau zaś... Po pierwsze, wygląda jakby właśnie wyszedł z trumny. Po drugie, cechuje się dziwacznym, niemożliwym do sprecyzowania akcentem. No i jakby tego było mało, gra... nie, on nie gra. On tworzy kreację nieśmiertelną. On jest Johnnym. Przykłady można mnożyć i mnożyć, a i tak będzie mało. Tego człowieka po prostu trzeba zobaczyć w akcji. Jeśli nie jest on najgorszym aktorem świata, to przynajmniej ma duże szanse w walce o podium.

Tommy Wiseau, "Dojenie krów dla początkujących".
O "The Room" dałoby się napisać pokaźnych rozmiarów tomiszcze. Mamy tu do czynienia z tworem, który powinno się pokazywać każdemu młodemu adeptowi sztuki filmowej: jeżeli można popełnić jakiś błąd, czy to w scenariuszu, czy w reżyserii, czy w grze aktorskiej, ten błąd pojawia się w dziele Wiseau. „The Room” to kuriozum nad kurioza – film, który trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć w jego istnienie. Zastanawiają tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, jakim cudem budżet wyniósł bite sześć milionów zielonych, skoro najdroższa scena to wyrzucenie telewizora przez okno? Po drugie, i chyba ważniejsze: czy Wiseau naprawdę jest takim szaleńcem na jakiego wygląda, i dlatego nikt nie odważył mu się powiedzieć, jaki syf powstaje pod jego okiem...?

Obejrzenie filmu w całości polecam tylko najodważniejszym.

WERDYKT: PONIŻEJ WSZELKIEJ KRYTYKI (1/10)


*1 USD = 3,1674 PLN (kurs z dn. 05. 02. 2012)

P.S. Fanom polecam amatorską grę point&click, będącą "hołdem" dla filmu:
http://www.newgrounds.com/portal/view/547307