Każdemu zdarzyło się kiedyś okrutnie zawieść się na wyczekiwanej z niecierpliwością grze/filmie/książce/płycie, etc. Tak to już czasem bywa, że właściwy produkt zwyczajnie nie jest w stanie dorównać wyidealizowanym wizjom odbiorcy. Na całe szczęście istnieje też zjawisko odwrotne – niezwykle miła niespodzianka ze strony czegoś, co do czego nie mieliśmy żadnych wymagań. Właśnie tak w moim przypadku wyglądała przygoda z Bulletstormem – koprodukcją między Epic Games i polskim studiem People Can Fly, znanym głównie z pierwszego Painkillera. Oto bowiem mamy do czynienia z grą oferującą dokładnie to, co obiecuje jej tytuł... a nawet trochę więcej.
Bulletstorm to – jakżeby inaczej – strzelanina co się zowie. O dziwo, cechuje się on zaskakująco znośną fabułą. Oto kilka wieków w przyszłości nasz bohater, Grayson Hunt, stoi na czele grupy Dead Echo – ekipy komandosów ukośnik płatnych morderców działających na zlecenie niejakiego generała Serrano. Panowie dezerterują, gdy podczas jednej z misji dowiadują się, że wojskowy nie kazał im pozbywać się przestępców, a ludzi, z którymi miał na pieńku. Skazany na banicję oddział pewnego dnia napotyka się na statek kosmiczny generała, co prowokuje będącego pod wpływem procentów Hunta do spowodowania kolizji. Oba latadła awaryjnie lądują na planecie Stygia – niegdyś kurorcie, obecnie zapełnionej rozmaitymi mutantami ruinie... Statek Dead Echo atakują mutanci, i koniec końców poza Huntem przy życiu pozostaje tylko jeden z jego kompanów. Obaj ruszają, by odnaleźć Serrano i dokończyć dzieła...
Historia rozwija się w sympatycznym tempie, a większość dialogów odbywa się poza cut-scenkami, co wypada zaliczyć zdecydowanie na plus. Bardziej problematyczna jest sama treść konwersacji. Powiedzieć, że w Bulletstormie rzuca się mięsem, to jak nic nie powiedzieć: przekleństwa i sprośne dowcipy figurują tutaj w co drugiej linijce. Na myśl przysuwają się automatycznie skojarzenia z serią Duke Nukem, acz tutaj mamy do czynienia z jeszcze większą dosadnością i bezczelnością. I choć przyznam, że inwencji scenarzystom zdecydowanie nie brakowało, to jednak można bardzo szybko mieć dosyć tych wszystkich wulgarnych tekstów – i wcale nie tyczy się to tylko osób, którym uszy łatwo więdną.
Dowcip polega na tym, że taki a nie inny sposób wysławiania się postaci doskonale pasuje do bardzo specyficznego klimatu gry. Dwie rzeczy, które wyróżniają Bulletstorm w zalewie bezjajecznych FPSów, to smycz magnetyczna i skillshoty. W posiadanie tej pierwszej wchodzimy na samym początku gry i wykorzystujemy ją do przyciągania do siebie wrogów (poza co twardszymi sztukami). Taki manewr, podobnie jak potraktowanie oblecha kopniakiem czy wślizgiem, wyrzuca go na moment w powietrze, po czym następuje... zwolnienie tempa, pozwalające nam efektownie wykończyć przyjemniaczka. A w tym miejscu warto wspomnieć, że „efektownie” to w Bulletstormie słowo-klucz.
Oto bowiem za pomocą smyczy Hunt może połączyć się z rozrzuconymi po całej okolicy zasobnikami i kupić nową broń lub dopalacze tudzież uzupełnić zapasy amunicji. Kruczek? Walutę stanowią punkty, które zdobywamy właśnie za efektowne manewry na polu bitwy (ma to nawet uzasadnienie fabularne, ale mniejsza o szczegóły). I tak za zwykłe wystrzelenie serii z karabinu dostajemy nędzne 10 punktów. Kiedy już jednak potraktujemy rzeczoną serią głowę oponenta, a ona wybuchnie („Arbuz”) - wpadnie ich nam 25. Albo poślijmy ją świeżo po wypiciu butelki winiacza („Na bani”) - 100. Skillshotów mamy łącznie 135 – od ogólnych (jak te wspomniane), poprzez środowiskowe, a kończąc na związanych z daną bronią; można je też zgrabnie łączyć ze sobą. Gra wręcz wymaga od gracza wykrzesania z siebie ukrytych pobudek sadystycznych, i, co najważniejsze, robi to niezwykle skutecznie. Pomaga w tym z pewnością naprawdę doskonałe zróżnicowanie w kwestii rodzajów uzbrojenia. Wszystkich pukawek mamy 7, ale za to każda, czy to wyjściowy karabin czy wyrzutnia granatów połączonych łańcuchem (!), sprawia ogromną satysfakcję z jej użytkowania. Co więcej, są one doskonale zbalansowane, więc można przejść całą grę używając dwóch czy trzech mniej lub bardziej dowolnie wybranych broni. A że i przeciwników mamy podzielonych na wcale sporo kategorii, nuda nie powinna nam grozić przez tych kilka intensywnych godzin, jakie oferuje nam tryb dla jednego gracza.
Grafika opiera się na klasycznym już silniku Unreal 3.0, ale całość jest wykonana nad wyraz schludnie. Na korzyść gry przemawia też umiejscowienie akcji w podupadłym kurorcie – stanowi to bardzo miłą odmianę dla wszystkich zmęczonych krajobrazami wojennymi. W sferze dźwiękowej też ciężko się czegoś specjalnie przyczepić – głosy podłożone są porządnie, a wykręceni mutanci wydają z siebie równie wykręcone dźwięki. Bardzo dziwi mnie jednak brak polskiego dubbingu – w częściowo polskiej grze! Szczęśliwie lokalizacja kinowa jest naprawdę najwyższych lotów – całość, jak nigdy, równie dobrze prezentuje się po angielsku i po polsku, za co ekipie należą się słowa uznania. Ciężko nie uśmiechnąć się pod nosem, gdy po urwaniu głowy łańcuchem zawiązanym wokół słupa otrzymamy skillshota „Ale urwał!”.
Niestety, nie wszystko przedstawia się tak różowo. Po pierwsze, gra nie oferuje multiplayera sieciowego! Wróć – multi samo w sobie jest, ale jego jedynym trybem jest wspólne odpieranie fali komputerowych przeciwników i nabijanie punktów za skillshoty, także drużynowe. Co prawda specyfika gry niekoniecznie przełożyłaby się najlepiej na standardowy deathmatch (ot, choćby przyciąganie przeciwników smyczą...), niemniej wielu graczy może się poczuć zawiedzionych. Poza kooperacją i standardową kampanią mamy tylko dostęp do trybu ech – jest to ni mniej, ni więcej przechodzenie fragmentów przygody dla jednego gracza w taki sposób, żeby zdobyć w nich jak najwięcej punktów. Niestety, ciężko to uznać za substytut sieciowej rozwałki. Inny problem stanowią loadingi – wersja na PS3, w którą grałem, wczytywała poszczególne poziomy naprawdę długo. Nie stanowiłoby to może większego problemu, gdyby nie to, że takie wgrywanie następuje po każdym zgonie, a o ten nietrudno w co intensywniejszych momentach. Porównanie choćby z serią Uncharted, gdzie checkpoint wczytuje się w sekundę, wypada naprawdę blado.
Nie zmienia to faktu, że Bulletstorm zapewnia masę dobrej, niczym nieskrępowanej zabawy każdemu, kto lubi powyżywać się na botach. Nie ma co porównywać tego tytułu do Call of Duty czy Battlefielda – to zupełnie inna, luźna i fikuśna liga. I choć gra jest bądź co bądź dość specyficzna, a sprośny humor nie każdemu przypadnie do gustu, warto poświęcić przygodom Hunta trochę swojego czasu – zwłaszcza wobec okazyjnej jak na ledwie roczny i wysokiej jakości tytuł ceny.
WERDYKT: BARDZO DOBRY PLUS (7+)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Naprawdę chcesz dodać komentarz? To zbyt miłe żeby było prawdziwe...