Nasz przewodnik po krainie żenującej kinematografii. |
Ktoś, kto zapozna się z suchym opisem fabuły, może odnieść (jakże mylne!) wrażenie, że mamy do czynienia z filmem co najwyżej słabym. Głównym bohaterem tragikomedii jest Johnny, majętny (choć poruszający się po mieście tramwajem) bankier z San Francisco. Mieszka on ze swoją narzeczoną, Lisą, a jego jedyne zmartwienie stanowi nieosiągalny awans. Wszystko zmienia się, gdy Lisa dochodzi do wniosku, że nudzi ją życie z Johnnym i nadszedł czas na nowe doznanie... a ściślej na romans z najlepszym przyjacielem jej narzeczonego – Markiem...
Problem w tym, że im głębiej wkopać się w opowieść, tym bardziej wychodzi na jaw, z jak straszliwą amatorką mamy do czynienia. W fabule absolutnie nic nie trzyma się kupy. Przepis na film wg Wiseau jest tyleż prosty, co szalony, w złym tego słowa znaczeniu – wrzucić do garnka absolutnie wszystko, co się napatoczy, w dowolnej kolejności, i wymieszać. Dodatkowo gar musi być ogromny, jako że niektóre składniki pojawiają się w – delikatnie mówiąc - niezdrowych ilościach. Pierwszą z nich są chociażby absolutnie losowe ujęcia San Francisco. O ile ich obecność w trakcie napisów początkowych bynajmniej nie zapowiada tragedii, tak wklejanie ich – zwłaszcza w późniejszej części filmu – niemal do każdego przejścia pomiędzy scenami robi się w pewnym momencie żałosne. Dalej – sceny... „miłosne”. Jest ich aż cztery, przy czym nie wnoszą one do filmu absolutnie nic – poza wydłużeniem czasu jego trwania. Znaczącym. Pierwszy... khem... stosunek zaczyna się po pięciu minutach i trwa niewiele mniej. Dość powiedzieć, że w tle przelatuje cała piosenka, od początku do końca. Widzieliście kiedyś film, w którym coś takiego miałoby miejsce poza napisami początkowymi albo końcowymi? Dzięki „The Room” możecie sprawdzić, dlaczego nikt tak nie robi.
Co gorsza, cały film okazuje się składać niemalże wyłącznie z takich właśnie zbędnych scen. Główną nagrodę w tej kategorii otrzymują ex aequo:
-Sceny, w których Lisa żali się swojej matce, że nie kocha już Johnny'ego, a matka próbuje jej wyperswadować, że opuszczenie go będzie dla niej bardzo niekorzystne;
-Sceny, w których Johnny i Mark, czasem gościnnie z paroma innymi entuzjastami, rzucają do siebie piłkę futbolową;
-Sceny, w których Lisa zdradza Johnny'ego z Markiem, za każdym razem niezwykle zdezorientowanym całą sytuacją.
Znajdź 10 szczegółów, które sprawiają, że widz czuje się niezgrabnie patrząc na ten obrazek. |
Nie lepiej prezentują się wątki poboczne. Wprowadzane hurtowo, zwykle ograniczają się do jednej sceny i nie mają żadnego wpływu na fabułę. W tej kategorii nagrodę jednogłośnie zdobywa matka Lisy, która na początku filmu stwierdza niejako mimochodem, że zdiagnozowano u niej raka piersi. Kropka. Ani ona, ani jej córka nie są tym faktem specjalnie przejęte, a temat nie wraca nawet na sekundę przez resztę filmu. Drugie miejsce należy się występowi dilera narkotyków – przystawia on lufę do głowy Denny'emu (dziwacznemu dzieciakowi z sąsiedztwa, o którym za chwilę...). Niezwykłym zbiegiem okoliczności Johnny i Mark ratują sytuację, biorą bandziora pod pachy i zabierają go na komisariat (dosłownie!) - na tym wątek się kończy. Wyróżnienie otrzymuje para znajomych głównych bohaterów, którzy ni stąd, ni zowąd wchodzą do ich domu i zaczynają grę wstępną, wypełnioną m.in. mądrościami o czekoladzie jako symbolu miłości. No i jest jeszcze jedna z nielicznych scen słabości Marka, kiedy to niemal zrzuca on z dachu jedną z postaci drugoplanowych. Obaj natychmiast zapominają o sprawie.
Dramatis personae ogólnie rzecz biorąc prześcigają się we wprawianiu widza w zakłopotanie. Wspomniany Denny już na początku filmu bez większego zastanowienia wskakuje do łóżka, w którym Johnny i Lisa okładają się poduszkami w ramach gry wstępnej do gry wstępnej... i przez resztę filmu zachowuje się tak, jakby w jego głowie działo się coś bardzo niepokojącego. „The Room” spokojnie mógłby się doczekać spin-offu, w którym Denny zostaje seryjnym mordercą... Lisa niemal mu dorównuje, zachowując się jak jeszcze większe dziecko. Kulminacyjny punkt filmu, impreza urodzinowa na cześć Johnny'ego, błyskawicznie zmienia się w katastrofę, gdy zaprasza ona wszystkich na chwilę na dwór... i zaczyna namiętnie całować się z Markiem w pokoju. Nie trzeba być geniuszem, by domyślić się dalszego ciągu. Wszyscy zresztą zachowują się jak idioci, włącznie z samym Johnnym, który próbuje zatrzeć złe wrażenie rzucając życiowymi mądrościami na prawo i lewo („Jeśli mnóstwo ludzi będzie się kochać, świat byłby pięknym miejscem” - sic, tłum. własne).
To jakże poetyckie zdanie to fantastyczny punkt wyjścia do przedyskutowania przedostatniego gwoździa do trumny dzieła pana Wiseau: dialogów. To, że każde wejście postaci ma miejsce przy akompaniamencie pozbawionego emocji „Oh, hi, [imię]”, to jeszcze pikuś. Mieści się to zresztą w ramy jednego z głównych grzechów filmu – powtarzalności; ciężko nie parsknąć, gdy siódmy raz usłyszymy, że Mark to najlepszy przyjaciel Johnny'ego. Najbardziej powala jednak skrajna losowość i nieuporządkowanie niektórych kwestii. Ten jeden przykład starczy za cały materiał dowodowy w tej kwestii... ale dla porządku dodajmy jeszcze lepszy. Dołóżmy do tego niezmiernie dramatyczne kwestie, wypowiadane głównie przez Johnny'ego w kluczowych momentach tragedii, a dostaniemy...
...słaby film. No, zgoda, bardzo słaby. Niepojmowalnie tragicznym czyni go jeden czynnik, a jest nim Tommy Wiseau. Pozostali aktorzy są drewniani, ale nie wykraczają specjalnie poza normy szeroko pojętej klasy B. Wiseau zaś... Po pierwsze, wygląda jakby właśnie wyszedł z trumny. Po drugie, cechuje się dziwacznym, niemożliwym do sprecyzowania akcentem. No i jakby tego było mało, gra... nie, on nie gra. On tworzy kreację nieśmiertelną. On jest Johnnym. Przykłady można mnożyć i mnożyć, a i tak będzie mało. Tego człowieka po prostu trzeba zobaczyć w akcji. Jeśli nie jest on najgorszym aktorem świata, to przynajmniej ma duże szanse w walce o podium.
Tommy Wiseau, "Dojenie krów dla początkujących". |
O "The Room" dałoby się napisać pokaźnych rozmiarów tomiszcze. Mamy tu do czynienia z tworem, który powinno się pokazywać każdemu młodemu adeptowi sztuki filmowej: jeżeli można popełnić jakiś błąd, czy to w scenariuszu, czy w reżyserii, czy w grze aktorskiej, ten błąd pojawia się w dziele Wiseau. „The Room” to kuriozum nad kurioza – film, który trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć w jego istnienie. Zastanawiają tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, jakim cudem budżet wyniósł bite sześć milionów zielonych, skoro najdroższa scena to wyrzucenie telewizora przez okno? Po drugie, i chyba ważniejsze: czy Wiseau naprawdę jest takim szaleńcem na jakiego wygląda, i dlatego nikt nie odważył mu się powiedzieć, jaki syf powstaje pod jego okiem...?
Obejrzenie filmu w całości polecam tylko najodważniejszym.
WERDYKT: PONIŻEJ WSZELKIEJ KRYTYKI (1/10)
*1 USD = 3,1674 PLN (kurs z dn. 05. 02. 2012)
P.S. Fanom polecam amatorską grę point&click, będącą "hołdem" dla filmu:
http://www.newgrounds.com/portal/view/547307
P.S. Fanom polecam amatorską grę point&click, będącą "hołdem" dla filmu:
http://www.newgrounds.com/portal/view/547307
Everybody betrayed me! I'm fed ap with this world.
OdpowiedzUsuńJohnny
Cudowna recenzja, lepiej nie dałoby się tego opisać. A i tak podziwiam za odwagę,która była niewątpliwie niezbędna przy nawet próbach recenzji tego (zgrzeszę) FILMU.
OdpowiedzUsuńFilm wyszedł tak drogo z powodu idiotycznie wielkich i zupełnie niepotrzebnych technik produkcji, m. in.
OdpowiedzUsuń- wydanie większości budżetu na muzykę na licencję do wykorzystania "Happy Birthday" (!)
- nakręcenie całego filmu dwoma kamerami: 35 mm i cyfrową, a następnie przemieszanie scen w montażu (Tommy powiedział, że nie widział różnicy, więc wykorzystał obie)
- kupienie na własność całego sprzętu (zazwyczaj się wypożycza, nawet do drugich produkcji)
- kręcenie całego filmu w wynajętym studio, a scen na dachu z green screenem
*drogich prodkucji, oczywiście :)
Usuń