Euro, Euro i po Euro. Sportowo było
zaskakująco dobrze, większość spotkań była naprawdę ciekawa,
co na turniejach tego typu wcale nie jest taką oczywistością. Pod
względem organizacyjnym też nie było się czego przyczepić,
przynajmniej jeśli wierzyć raportom polskich mediów, opisujących
na każdym kroku najmniejszy nawet komplement przybyszów z
zagranicy. Stolica była bardziej kolorowa niż zwykle, a w dni
meczowe wypełniona kibicami różnych narodowości – niezwykle
miła odmiana od zwyczajowej szarzyzny. Muszę jednak przyznać, że
najbardziej w tym wszystkim podobało mi się to, że piłka wysunęła
się na pierwszy plan we wszystkich środkach przekazu. Ktoś powie,
że to wszystko bez sensu, że jakaś kopanina przysłania ważne
sprawy, że nie da się od niej uwolnić, itd. itp. I przyznam rację.
Z jednym zastrzeżeniem.
Że media zarzucają odbiorców
rzeczami mało ważnymi, żeby tylko odwrócić uwagę od rzeczy
istotnych – to żadna tajemnica. Dzieje się tak wszędzie, nie
tylko w Polsce, a przy odrobinie chęci zawsze jednak można się
dokopać do wydarzeń mających większe znaczenie. Pod tym względem
Euro nie zmieniło nic, a ileż było przyjemniej niż zwykle!
Wolałbym cały rok słuchać o pięknych golach, cudownych meczach i
sportowych dramatach niż o tym, co założyła na kolejną rozprawę
Katarzyna W., o magicznych brzozach albo o posłach liżących dupska
młodzieży zarzekając się, że zajarają jointa w Sejmie, o codziennej „debacie
politycznej” już nawet nie wspominając. No przepraszam bardzo, ale widząc
taką papkę mam ochotę porwać gazetę, ewentualnie rozwalić
ekran. Na widok kolejnych relacji z boiska i okolic mogę co najwyżej
rzewnie ziewnąć, może mi się zrobić przykro, ale na pewno nie
mam ochoty kogoś rozerwać – a jeśli już, to tak jakby trochę
mniej, i z mniej ważnego powodu.
Żeby nie było, nie mówię, że,
khem, piłkoszał, khem, powinien trwać wiecznie. Bardziej mi się
to kojarzy ze starożytnymi igrzyskami olimpijskimi, kiedy to na
krótki okres zaprzestawano wojen, żeby nie naruszać świętości
zawodów. Euro właśnie tak zadziałało i stanowiło swego rodzaju
oazę dla moich zszarganych codziennymi kłótniami nerwów. Jasne,
pokój nie był w czerwcu niezmącony, a już po odpadnięciu Polski
z mistrzostw czterdzieści milionów kibiców zamieniło się w
czterdzieści milionów ekspertów – gdy oglądałem strzępek
telewizji śniadaniowej, do której przychodzi zawsze kilku tych
samych polityków, i zaczęli się oni niesłychanie wymądrzać na
tematy sportowe, to wróciła do mnie stara, dobra agresja. No i
oczywiście państwo polityctwo nadal obrzucało się błotem, tylko
że nie było to na pierwszej stronie wiadomości, a na ósmej czy
dziewiątej. Teraz jeszcze zaczęły się wakacje, ale z bólem
wyczekuję stopniowego powrotu do normy.
A skoro już narzekam, to muszę
popsioczyć na TVP. Mam co prawda informacje na ten temat z trzeciej
ręki, ale naprawdę żal mi się zrobiło, gdy przeczytałem, że w
innych krajach zamiast kilkunastu minut reklam i wymądrzania się
ekspertów (głównie trenerów, którzy ostatnie sukcesy odnieśli
parę dekad temu) widzowie w przerwie i po zakończeniu meczu raczeni
są po prostu scenami ze stadionu. Moim źródłem jest tylko parę
komentarzy z jednego z portali informacyjnych, ale jestem skłonny w
to uwierzyć – wczoraj TVP przeszła samą siebie i nie zdołała
nawet pokazać całej ceremonii zamknięcia mistrzostw! Nie żeby to
był główny punkt wieczoru, no ale to przecież wstyd, zwłaszcza
na bądź co bądź w połowie polskich mistrzostwach. Ważniejsze
były mądrale i reklamy, na których telewizja i tak podobno nie
wyrównała kosztów organizacji i transmisji. No ale cóż, eksperci
to jedno, bo choćby nie wiem jak tej kliki nie nienawidzić, to
jednak jej członkowie przynajmniej mają jakiekolwiek pojęcie o
piłce, zakorzenione w doświadczeniach z pierwszej ręki. Tego
samego nie da się powiedzieć o równie rytualnych spotkaniach na
dachu fabryki Wedla, gdzie rozmawiano o piłce z ludźmi szeroko
pojętego świata szołbiznesu, a na czas Euro wielkimi „przyjaciółmi
futbolu”. Idea zacna, tylko że cudzysłów w poprzednim zdaniu
jest jak najbardziej na miejscu, zresztą do polszczyzny przekrada
się piękne określenie na takich niedzielnych fanów - „Janusze”.
Fakt, taki Cezary Żak czy Artur Barciś od lat się do miłości do
tej dyscypliny sportu przyznają, i to zapewne właśnie z myślą o
takich jak oni ktoś w TVP wpadł na pomysł tych spotkań. Problem
polega na tym, że goście się nie powtarzali, przez co szybko dało
się zauważyć, że zaczęto zapraszać byle kogo. No błagam,
trzech dziecięcych aktorów z „Rodzinki.pl”? Cała koncepcja
sięgnęła dna, gdy chyba z desperacji poproszono o pojawienie się
kogoś bodaj z zarządu TVP – za Chiny nie przypomnę sobie, kto to
dokładnie był, co zresztą mówi samo za siebie. Promowanie szeroko
pojętych celebrytów to jedno, ale własne grube ryby powinny się
trzymać z dala od ekranu, bo – choć może to zabrzmieć szokująco
– nie obchodzą one absolutnie nikogo. Gorsze było już chyba
tylko niesamowicie nachalne promowanie pewnej podstarzałej modelki
na miss Euro – jej nazwiska nie zamierzam tutaj wymieniać, bo
przecież zła prasa jest lepsza niż żadna, a takie twory trzeba
likwidować bezwzględnie.
Cóż, mówiąc oględnie, mistrzostwa
nie były idealne. Narzekałem na nie w poprzednich wpisach, narzekam
i tutaj, ale prawda jest taka, że będę miniony miesiąc wspominać
naprawdę ciepło. Można piłki nie lubić, można ględzić, że
nasza reprezentacja jest beznadziejna, można kwestionować pieniądze
wpompowane w stadiony, albo wypiąć się na to wszystko jako na
ogromny, paskudny biznes. Mam jednak wrażenie, że w ogólnym
rozrachunku ważniejsze będzie to, jak dobrze Euro wypadło, i jak
dobrze będziemy o tym pamiętać i my, i nasi goście. Kto wie, może
ten Włoch z materiału propagandowego tęskniący za polskim żurkiem
wcale nie będzie postacią w stu procentach fikcyjną... Jedno jest
pewne – jako organizator Polska nie ma się czego wstydzić. Ba,
może być dumna.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Naprawdę chcesz dodać komentarz? To zbyt miłe żeby było prawdziwe...