Trylogie zazwyczaj mają to do siebie, że najsłabsza jest w nich druga część.
Pierwsza otwiera fabułę i wprowadza widza w świat przedstawiony,
trzecia z odpowiednią pompą zamyka całość. Problemem jest
najczęściej epizod środkowy, pozbawiony mocnego rozpoczęcia i
zakończenia. Z najnowszą serią filmów o Batmanie jest nieco
inaczej – część druga przerosła wszelkie oczekiwania, dając
światu angażującą i wybornie napisaną fabułę, a także
fantastyczną postać Jokera. Ostatni epizod sagi stał przed
zadaniem niemalże niewykonalnym – przebicia filmu, który
ostatecznie udowodnił światu, że przygody ludzi walczących ze
złem w fikuśnych przebraniach da się przedstawić w sposób
poważny, wiarygodny i niezwykle zgrabny.
O fabule krótko:
od wydarzeń z poprzedniej części minęło osiem lat. Batman nie
pojawił się publicznie odkąd wziął na siebie śmierć Harveya
Denta, ale jego poświęcenie nie poszło na marne – w mieście
panuje niespotykany od dawna spokój. Przerywa go dopiero pojawienie
się Bane'a, tajemniczego wywrotowca w masce, który ma wobec miasta
plany, przy których ekscesy Jokera jawią się jako niewinne
igraszki. Bruce Wayne postanawia ponownie nałożyć pelerynę, choć
jego forma fizyczna i psychiczna po latach bierności pozostawiają
wiele do życzenia.
To
oczywiście nie wszystko, niestety. Czemu niestety? Z prostej
przyczyny. Zwieńczenie trylogii Christophera Nolana pod jednym, kluczowym względem przypomina mi mocno trzeciego Spidermana
Sama Raimiego. Oba filmy są niesamowicie chaotyczne, wręcz toną w
zalewie wątków i postaci. Pierwsze pół godziny nowego „Batmana" prezentuje się jak kiepski żart – mnóstwo osób rozmawia o
mnóstwie rzeczy, a co gorsza w sporej części są to osoby i rzeczy
całkowicie dla fabuły nowe. Filmy Nolana zazwyczaj mają to do
siebie, że łatwo się w nich pogubić, ale tutaj nie
pogubić się najzwyczajniej w
świecie nie sposób. I choć film w końcu rusza z kopyta i później
ogląda się go już nieporównywalnie lepiej, ta wada konstrukcyjna
straszliwie na nim ciąży. Tym bardziej, że poprzednik swoją
niewiele mniej zawoalowaną opowieść przedstawiał płynnie,
zrozumiale i bez przynudzania.
Nowy „Mroczny”
stawia jednak akcenty bardzo dziwnie, nawet już po wyjściu z
pierwszego aktu. Przede wszystkim niewiarygodnie niska jest zawartość
Batmana w „Batmanie” - mogłoby się wydawać, że Nietoperz to
tylko jedna z wielu mniej lub bardziej głównych postaci. Bardziej
dziwi tu skala niż sam fakt, bo nieraz wychodziło na to, że w
przypadku tego bohatera to przeciwnik często wybija się na pierwszy
plan. Ba, można wręcz zaryzykować stwierdzenie, że film o
Batmanie jest tak dobry jak jego główny zły. Jeśli jednak
myślicie, że szoł kradnie Bane – mylicie się. Nowy antagonista
to postać ciekawa, ale zdecydowanie słabsza niż Joker czy nawet
moim zdaniem niedoceniony Scarecrow (który zresztą po raz kolejny
przemyka tutaj w tle). Zbudowany jak ciężarowiec i mówiący
modulowanym głosem Bane niewątpliwie robi wrażenie, ale brak mu
tego czegoś, co uczyniło jego poprzedników wyjątkowymi.
Niewątpliwie jest on do pewnego stopnia przerażający, jednak
momentami wydaje się okrutnie papierowy, manewrującym między
wykluczającymi się planami, o niejasnej motywacji. Jego
enigmatyczność nieco upodabnia go do
Jokera, ale scenariusz nie pozwala mu się do końca rozwinąć. W
efekcie Bane stanowi postać, której potencjał nie do końca
wykorzystano, podobnie jak dwa filmy wcześniej miało to miejsce ze
Scarecrowem.
Nieco przedobrzono
również z klimatem. „Mroczny” jest ciężki, aż do przesady.
Postaci tak jak ostatnio niestrudzenie mówią długimi,
skomplikowanymi zdaniami co i rusz napisanymi jak gotowe aforyzmy, a
skala wydarzeń rośnie z minuty na minutę. To rzecz jasna
charakterystyczne dla tej trylogii, ale tym razem dialogi częściej
brzmią sztucznie i pompatycznie. Co gorsza mamy tu o wiele mniej
humoru, nawet tego czarnego, więc nadęcia nie udaje się specjalnie
rozładować. Mrok przekrada się także do wizualiów – nie wiem,
czy to kwestia kina, w którym oglądałem film, ale wydawało mi
się, że większa część ujęć jest po prostu zbyt ciemna, co
momentami irytuje i utrudnia śledzenie akcji.
Tyle złego. Jest
się czego czepiać, ale nie zmienia to faktu, że nowy Batman to
bardzo dobre, momentami wręcz porywające wysokobudżetowe
widowisko. By nie rzucać spoilerami powiem tylko, że sądząca ręka
Bane'a opada na Gotham jak młot, a jej skutki są tyleż
niepokojące, co fascynujące i piekielnie efektowne. Zwłaszcza
końcówka „Mrocznego”, choć ma kilka wątpliwych zwrotów
akcji, przykuwa do fotela i nie puszcza aż do ostatniego ujęcia.
Sceny akcji, chyba najsłabszy element poprzedniej części, tutaj
nadal nie powalają, ale tym razem ogląda się je z nieukrywaną
przyjemnością - zwłaszcza gdy w zwarciu ścierają się Bane i
Batman.
Ponadto gdy już
zaczniemy się w miarę orientować o co tym wszystkim ludziom
chodzi, okazuje się, że prawie wszyscy coś ze sobą do filmu
wnoszą. Alfred i Fox dostają do zagrania więcej niż poprzednio i
tego czasu nie marnują. Nowe postaci, Selina Kyle (czyli Catwoman) i
młody gliniarz John Blake, gdy już na dobre wynurzą się z
początkowego chaosu, dodają akcji nieco urozmaicenia, nawet jeśli
żadne z nich nie dostaje szansy na specjalne pogłębienie rysu
psychologicznego. Z tego zresztą powodu nadmiar postaci stanowi
jednocześnie wadę i zaletę nie tylko trzeciej części, ale i trylogii Nolana ogólnie. Bo choć całość wydaje się rozwodniona i
chwilami pozbawiona płynności, reżyser stworzył na przestrzeni
trzech filmów bogate uniwersum i wykorzystuje je na ile tylko może.
„Trójka” nie tylko opiera się na wydarzeniach z części
drugiej, ale także często i gęsto odwołuje się do historii
znanej z „jedynki”, spajając tym samym trzy pomysły na zniszczenie Gotham w zaskakująco zgrabną i spójną całość.
„Mroczny rycerz
powstaje” nie jest zatem złym zakończeniem trylogii, bynajmniej.
Dość powiedzieć, że choć bliżej mu do trzech niż dwóch godzin
długości, ogląda się go jednym tchem – przynajmniej od momentu,
gdy wszystkie klocki wskoczą na swoje miejsce. Tak jak można było
się spodziewać, jego największym problemem są nieuchronne
porównania z częścią drugą, a choć jest on od niej o klasę
słabszy i momentami o wiele mniej przemyślany, nadal prezentuje się
jako bardzo dobry, poważny film, stanowiący godne
zamknięcie jednej z najlepszych kinowych serii ostatnich lat.
WERDYKT: ŚWIETNY MINUS (8-)
Alfred ma więcej do zagrania? Pojawia się na początku, opuszcza Wayne'a i powraca dopiero w ostatnich 5 minutach. Jest go zdecydowanie mniej, niż w poprzednich częściach, gdzie każda jego wypowiedź była kazaniem ("dziedzictwo Wayne'ów to nie tylko marmur", "kiedy podróżowałem po Birmie spotkałem się z grupą bandytów, którzy...", "gdy powiedział Pan, że chce powrócić, nie chodziło o bezmyślne popisywanie się" itd.).
OdpowiedzUsuńDrugie części trylogij są zazwyczaj uważane za najgorsze? TESB jest powszechnie uważana za najlepsze Gwiezdne Wojny; AOTC był zdecydowanie lepiej przyjęty niż TPM, a ROTS jakoś bez większego echa się obił, przynajmniej w Polsce. Trzeci Godfather ssie, nastomiast dwójka jest stawiana na równi z jedynką. Sequele Matriksa nie zostały dobrze przyjęte, ale Reaktywacja raczej lepiej niż Rewolucje. Patrząc na ilość otrzymanych Oskarów to twierdzenie mogłoby się odnosić do filmowego Władcy Pierścieni, aczkolwiek moim zdaniem (i znam trochę osób je podzielających) każda część LOTRa była gorsza (ale wszystkie trzymały poziom). Powrót do Przyszłości -- wszystkie części trzymają poziom, jedynka jest najbardziej kultowa, ale czy dwójka jest gorsza od trójki? W jakiej to trylogii druga część jest tak wyraźnie gorsza od ją okalających?
Touché. Dzięki za uwagi, bo celne. Jakoś na tym Władcy się nieprzemyślanie oparłem, przyznaję w pełni rację i teraz chyba wręcz zmienię wstęp, bo głupotę palnąłem po prostu. Co do Alfreda - owszem, znika, ale sceny z nim są tutaj jak dla mnie istotniejsze niż w drugiej części, może stąd to wrażenie. Ale też przyznam, że większą rolę miał w jedynce, którą obejrzałem po raz pierwszy od dawna już po napisaniu recenzji.
Usuń