Podczas gdy pół Polski w mniejszym
lub większym stopniu emocjonowało się ostatnim jak się okazało
starciem naszej reprezentacji na Euro, ja dziarsko ruszyłem samopas
na Stadion Narodowy, gdzie w drugim meczu grupy A o awans walczyły
Grecja z Rosją. I chyba lepiej na tym wyszedłem, bo kibicowanie
korespondencyjne to jednak sprawa dużo mniej stresująca niż
oglądanie kolejnego horroru pozbawionego szczęśliwego zakończenia.
Daleko przed wejściem widać było, że
Greków na meczu będzie garstka. Trybuny w znakomitej większości
były biało-czerwone, wypełnione Rosjanami i Polakami. Ci ostatni
częściej niż rzadziej zamiast neutralnego stroju przyodziali barwy
jednoznacznie wskazujące, że myślami są we Wrocławiu.
Na Stadion idzie się okrężnie, przy
Rondzie Waszyngtona widnieje tabliczka obiecująca dziesięciominutowy
spacer do bramek. Choć było dosyć wcześnie, szedłem wraz ze
sporym już tłumem, a im bliżej wejścia, tym więcej było
koników, a i coraz widoczniejsze były objawy przyjaźni
polsko-rosyjskiej, polsko-greckiej i
grecko-rosyjskiej.
W końcu dotarłem na trybunę i
przyznam szczerze, że dech mi zaparło. Jakkolwiek z zewnątrz
stadion prezentuje się cokolwiek kontrowersyjnie, to w środku
wygląda naprawdę fantastycznie. Także organizacja przedstawia się bez zarzutu: łatwo dotrzeć na swoje miejsce, a
chyba na całej długości rozstawione są kasy jadłodajni, gdzie
niemalże bez kolejki można się zaopatrzyć w przecenione bo przecenione, ale jednak nieodzowne jedzenie i picie. Nabyłem
zatem najdroższą w życiu zapiekankę i najdroższą w życiu colę,
po czym zasiadłem na swoim krzesełku, by oczekiwać pierwszego gwizdka.
Co by nie mówić, atmosfera wielkiego święta była namacalna już wtedy, i nie zmieniło się to aż do końca spotkania. Długo przed rozpoczęciem meczu zadbano o to, by kibice nie nudzili się ani przez chwilę. Bez przerwy coś się działo: a to oczekiwanie urozmaicali żywiołowi konferansjerów – rosyjski, grecki i polski; a to śpiewano oficjalne piosenki obu reprezentacji (wcale nie mniej obciachowe niż Koko Spoko); wreszcie na parę minut przed wyjściem obu zespołów z szatni na murawie zaprezentowano skomplikowany układ choreograficzny z udziałem chyba ponad setki tancerzy i gimnastyków. Choć było może nieco zbyt biesiadowo, to czuło się, że Euro to ogromna, doskonale rozplanowana impreza.
Aż w końcu się zaczęło. Te 90
minut sprawiło, że miałem silne poczucie deja vu. Rosjanie zagrali z
Grecją jak Polacy, całą pierwszą połowę naciskając, by
wreszcie nagle stracić bramkę i do końca meczu nie móc odzyskać
przewagi. Grecy zaś znów przypominali siebie sprzed ośmiu lat – piłkarsko
słabsi od rywali, umiejętnie i nieco szczęśliwie bronili się, by
w kluczowym momencie zdobyć gola, jak się okazało - zwycięskiego.
Ogólnie jednak było bardzo
sympatycznie i choć nie widziałem co większych gwiazd europejskiej
piłki to bilet wart był swojej niesymbolicznej przecież ceny. Co
prawda mój niemal w stu procentach „polski” sektor nagle stracił
werwę gdy gruchnęła wieść o bramce dla Czechów, ale nie było
gwizdania przy rosyjskim hymnie i ogólnie rzecz biorąc było
spokojnie. Nikt nawet nie rzucił się na flagę z sierpem i młotem,
rozwiniętej kilka krzesełek ode mnie przez paru Rosjan, który
zapewne kupili bilety parę chwil wcześniej od jakichś gospodarnych
Polaków.
A i tak najbardziej fascynującym
wydarzeniem tego wieczora był marsz przez Most Poniatowskiego po
meczu. Smutne, niezliczone tłumy Polaków i Rosjan szły niemal w
ciszy przez dobre pół godziny, podczas gdy z drugiej strony do domu
wracali widzowie ze Strefy Kibica. Ci już, paradoksalnie, byli w
sporej części rozśpiewani, a z ich ust wydobywały się klasyczne
hymny „Polacy nic się nie stało” i „Polska mistrzem Polski”.
Co więksi patrioci skupili się na tym, co dobre, wyśpiewując
dumnie pieśni „Ruska kurwa” oraz „Jebać Ruskiego i całą
rodzinę jego”. Co prawda nie zakładam, aby niemieckie określenie
Schadenfreude wchodziło w skład ich niewątpliwie zbroczonego krwią
przodków słownika, ale przynajmniej stojące za nim założenie
pozwala im w miarę bezboleśnie przetrwać kolejne chwile wstydu.
No ale cóż, najzwyczajniej w świecie
wyszło szydło z worka. Pozycja w rankingu UEFA za Gabonem i Burkina
Faso, dwa i pół roku bez meczu o stawkę, wreszcie drużyna bez
rezerwowych i z mocno ograniczonym potencjałem – mogliśmy się
czarować, mogliśmy liczyć na szczęście gospodarzy, no i wreszcie
mecz z Rosją wprawił praktycznie cały naród kibicujący w
hurraoptymistyczny nastrój, ale koniec końców wyszło jak zawsze.
Zgodnie z polską tendencją do popadania ze skrajności w skrajność, dziś rano Internet i telewizję zalała oczywiście fala jeszcze
niedawno pełnych nadziei ekspertów i gadających głów, teraz
niemal jednogłośnie odsądzających selekcjonera, piłkarzy i PZPN
od czci i wiary. Pewnie, sporo jest głosów rozsądku (choć czy aby na pewno?), mówiących,
że wynik był na miarę możliwości, że było lepiej niż na
ostatnich turniejach, ale z tłumu wybijają się jak zwykle ci,
którzy krzyczą najgłośniej. A krzyczy większość. Nawet bądź co bądź poważne serwisy informacyjne świecą wpisami może i trafnymi, ale za to ociekającymi jadem, balansującymi wręcz na granicy zwykłego chamstwa (patrz ostatnie zdanie). Nadszedł
zatem wreszcie koniec nadzwyczajnego pax polonica, do tej pory
przerywanego co najwyżej przez Tomaszewskiego, Kowalczyka i co
krzykliwszych internautów.
Znowu wszystko po staremu. Cóż,
przynajmniej mamy takie stadiony, że mucha nie siada.