Za kilkadziesiąt dosłownie godzin na
warszawskim Stadionie Narodowym pierwszy gwizdek hiszpańskiego
arbitra rozpocznie spotkanie Polski z Grecją, mecz otwarcia Euro
2012.
Kilkaset już z kolei lat temu odkryto,
że papier zniesie wszystko. Postęp technologiczny sprawił, że
ludzkość stworzyła jeszcze wytrzymalsze, bo niewidzialne tworzywo
– przestrzeń sieciową. Jako że przyszło mi mieszkać w stolicy,
a do tego jeszcze prowadzę bloga pod zobowiązującym do ględzenia
pseudonimem, pomyślałem, że nie zaszkodzi na bieżąco spisywać i
rzucać w świat dziwnych przemyśleń, których z dnia na dzień
nasuwa mi się coraz więcej. Kibic ze mnie co prawda może nie
niedzielny, ale też co najwyżej sobotni. I choć, jak doskonale
wszyscy wiemy, każdy w naszym kraju zna się na polityce i na piłce,
to akurat o futbolu będzie w tym z nazwy dzienniku najmniej... przynajmniej w jego pierwszej części.
Tak się składa, że praktycznie
codziennie przechadzam się w drodze na uczelnię po jednym z
odcinków ścisłego centrum (cokolwiek dokładnie kryje ta nazwa), a
konkretnie Alejami Jerozolimskimi od metra Centrum do palmy,
wznoszącej swe absurdalne liście nad rondem De Gaulle'a. We wtorek,
na trzy dni przed inauguracją mistrzostw, wlokłem się tam w
godzinach późnoporannych. Codzienną szarzyznę tego niespecjalnie
wyględnego kawałka miasta akurat uwydatniała pogoda: ołowiane
chmury i zupełnie nieczerwcowy chłód. Podczas tego
dziesięciominutowego spacerku zrobiło mi się okrutnie szkoda tych
wszystkich, którzy piłki nożnej zwyczajnie nie trawią i trawić
nie zamierzają. Reklamy obwieszające niemal każdy kawałek
omawianej przestrzeni wprost ociekają futbolem. Honor niekibiców ratuje jedynie
gigantycznych rozmiarów bilbord promujący napój energetyczny,
którego nazwy nie pomnę: twórcy materiału reklamowego wyszli z
jakże oryginalnego założenia, że akurat ich towaru z piłką nie
ma co wiązać, a nawet jeśli by się dało, to jednak skuteczniejsza będzie dobra,
porządna, a przede wszystkim praktycznie naga baba. Pozostaje
pogratulować odwagi. W okresie, w którym futbolówkę dokooptowuje
się do absolutnie wszystkiego, co można kupić – piwa,
samochodów, fast foodów, nawet kosmetyków dla kobiet – widok
zupełnie niepiłkarsko gołej dupy jawi się jako odświeżający,
ba! - niemal wizjonerski.
Ta prostota przekazu to wytchnienie dla
mózgu otaczanego z każdej strony przez piłkoszały i inne potworki
językowo-graficzne. Zresztą pal licho te wszystkie wygibasy,
próbujące wepchnąć sport w absolutnie każdą dziedzinę, pal
licho te wstrętne hologramy w podziemiach koło metra Centrum, na
których – jak to na hologramach – zamiast jednej albo drugiej
części obrazu zwykle widać fazę przejściową, czyli dokładnie
tę, na którą patrzeć się nie chce i nie powinno. Bardziej od tego wszystkiego przeraża to, że
naszych speców od marketingu wyraźnie przerosła międzynarodowość
całej sprawy. To nieszczęśnie niezgrabne, a zatwierdzone przez
rząd hasło „Feel Like at Home”, to dopiero początek. Owo niewinne w gruncie rzeczy hasełko blednie wobec takich politycznie
niepoprawnych koszmarków jak plakat zawieszony na poczciwym Domu Handlowym Smyk.
Mamy tam dwa pocieszne skądinąd dzieciątka, ubrane w stroje w
barwach obu państw organizujących Euro. „Nasz” młodziak ma na
koszulce napis „Polska”, od którego serce roście każdemu przechodniowi w najbardziej nawet szary poranek. Zgodnie z zasadami logiki, jego
towarzysz przystrojony w żółć i błękit powinien zatem świecić
dumnym „Україна”, od biedy ewentualnie „Ukrajina”,
jeśli cyrylica akurat wydaje się marketingowo nieatrakcyjna. Ale nie: nadruk na trykocie bobasa mówi głośno, buńczucznie i pysznie anglosasko „Ukraine”.
Ręce opadają. Pozostaje modlić się, żeby żadnemu Ukraińcowi nie przyszło do
głowy przyjechać w najbliższych dniach do Warszawy, bo grozi nam skandal natury
dyplomatycznej. Niestety, prezydent Janukowycz ma się stawić na
meczu otwarcia, więc może lepiej przewieźć go na stadion nieco
okrężną trasą...
No, ale w takim wypadku przegapi on wielką
replikę oficjalnej fubolówki turnieju, która na Degolu dzielnie odwraca uwagę od palmy. I pan prezydent nie zobaczy wtedy kątem oka Traktu Królewskiego, gdzie co
parę metrów nad jezdnią powiewają mniejsze wersje gigantycznej
piłki. Nie powiem, akurat ta część centrum wygląda nieźle... dopóki nie
przyjrzymy się temu, co nad ulicą jest co kilka metrów napisane. „Kocham
Football”. Powtórzę. „Kocham”. „Football”. To, proszę państwa, nie
jest już potworek, tylko dzika, pozbawiona litości bestia z piekieł. Chciałbym poznać osobę
odpowiedzialną za to dwujęzyczne paskudztwo i zabić ją wzrokiem
pogardy. Ja wiem, że „piłka nożna” to nie jest chwytliwa
nazwa, ale język polski już dawno mniej lub bardziej zgrabnie sobie z tym
problemem poradził: mamy w naszym leksykonie słowo „futbol”. Nie wygląda ono może
najlepiej, ale jak najbardziej istnieje, a do tego wryło się w powszechną świadomość na tyle, że już raczej nikogo swoją obecnością nie urazi. Ale nie, lepiej wyjść z założenia, że turysta z Grecji czy Rosji domyśli się, co znaczy słowo "kocham", ale już takiego paskudztwa jak "futbol" za nic nie powiąże z tymi piłkami, które wiszą obok tych nieszczęsnych haseł, zaraz koło - a jakże - loga Facebooka z linkiem do tego cholerstwa.
Niestety, te wszystkie kwiatki robią
nam większą za przeproszeniem wieś przed gośćmi z zagranicy niż
choćby i czterdzieści milionów koków i innych spoków.
Nie zrzędź tyle, lepiej ucz się greckiego, hihi :D
OdpowiedzUsuńkoko
Dziennik, Zrzęda, to by był, gdybyś go codziennie uzupełniał. Zasuwaj!
OdpowiedzUsuńWłaśnie, leniu Ty.
OdpowiedzUsuńkoko nie spoko