Postanowiłem obejrzeć ten jakby nie
patrzeć epokowy mecz w warszawskiej Strefie Kibica. Cała jej idea
wydawała mi się szalona: zgromadzić cały plebs, któremu nie
udało się zdobyć biletów na stadion, w dodatku w porażającej
liczbie stu tysięcy, aby mogli oni dwie godziny stać w nędznych
warunkach, próbując ponad głowami tłumów obejrzeć na telebimie
mecz, który spokojnie można by śledzić w domowych pieleszach albo
choćby i w jakiejś knajpie. Gdy idąc pod Pałac Kultury usłyszałem
na Placu Bankowym grupkę pacyfistycznie z pewnością nastawionych
zapaleńców wykrzykujących w najlepsze oficjalną piosenkę
polskich kibiców („Jebać PZPN”), zastanawiałem się, czy cała
ta wyprawa była dobrym pomysłem. Do tego na wieczór zapowiadali
burzę, a do tego akurat chwilę wcześniej pogoda uspokoiła się po
szalonym urwaniu chmury. Potem z pewnym przerażeniem kontemplowałem
widok tych może i faktycznie stu tysięcy ludzi w jednym miejscu...
Ale do diabła, warto było. Pierwsza
połowa okazała się prawdziwym świętem, wsparte dobrą grą
Biało-Czerwonych, a gdy z tych dziesiątek tysięcy gardeł wydobył
się ryk po golu Lewandowskiego... Euforia zapanowała również po
czerwonej kartce dla Sokratesa - pardon, Sokratisa. W okolicach
przerwy nad Pałacem Kultury zaczęły się jednak zbierać czarne
chmury, i choć na szczęście koniec końców nie lunęło, to i tak
nabrały one symbolicznego znaczenia: bramka stracona zaraz po
wznowieniu gry zmieniła fetę w ponurą, pełną niedowierzania i
zawodu stypę. Ale gdy z konieczności pasowany na bohatera Tytoń
wyciągnął reprezentację z dramatycznego być albo nie być,
strefa oszalała zupełnie. Huśtawki emocji nie muszę zresztą
przybliżać nikomu, kto ten mecz oglądał, nieważne gdzie, ale
mniemam, że porównywalna euforia mogła mieć miejsce wyłącznie
na oddalonym o rzut beretem stadionie, na którym miała miejsce
grecko-polska tragikomedia.
Jak już mówiłem ostatnio, szalonym
fanem futbolu nie jestem, ale i ja z czasem musiałem poddać się
emocjom. Inaczej się po prostu nie dało. Przekleństwa co i rusz
przecinały powietrze, po mokrym, pełnym kałuż betonie walały się
co parę metrów plastikowe kubki po trzyprocentowym „piwie”, a
na domiar złego stałem w miejscu, w którym co jakiś czas nie
wiadomo skąd zaczynał unosić się zapach szamba (co ciekawe,
zwykle akurat gdy ktoś przechodził, hmmm...); no i na największym
ekranie co i rusz pojawiały się jakieś martwe piksele, a w pewnym
momencie zdarzyło mu się nawet na chwilę zgasnąć... Ale co z
tego, ludzie narzekali na cokolwiek tylko przed meczem, po nim i
jeszcze w przerwie – przez 90 minut na które przyszli było
święto. Szok, bo spodziewałem się syfu i wszechobecnej agresji –
no i nie można powiedzieć, żeby tych elementów zabrakło, ale
spodziewałem się ich w dużo większych ilościach.
Nieco problematycznie zrobiło się
potem: gdy ten tłum musiał się rozejść. Dojazd problemu mi nie
sprawił, ale to dlatego, że w drogę ruszyłem odpowiednio
wcześnie, a i nie dojeżdżałem do samego centrum. Z powrotem już
nie było tak różowo: po Marszałkowskiej co i rusz walały się
rozwalone butelki, a i budowa metra mająca miejsce tuż koło Strefy
okazała się kłopotliwa pod względami innymi niż estetyczne. W
odgrodzonym przejściu przez plac budowy zrobiło się wąskie
gardło, w którym ruch przypominał najgorszy korek samochodowy:
przejście kilkudziesięciu metrów to była zabawa na dobre dziesięć
minut.
Mimo wszystko do Strefy warto się
wybrać, jeśli nie mamy nic przeciw przebijaniu się przez makabryczny wprost tłum i staniu w miejscu przez dwie godziny
albo i więcej. Ale skoro i ja dałem radę, to cóż to dla oddanych
fanów... Mnie ta wyprawa utwierdziła w przekonaniu, że strefowi
wodzireje mogli mieć rację, gdy podlizywali się tłumowi mówiąc,
że lepszych kibiców nie ma nigdzie na świecie. Jak kontrowersyjne
i banalne zarazem by się to stwierdzenie nie wydawało, jedno jest
pewne: w Polsce głód futbolu jest ogromny i Euro dla ogromnej
części naszych rodaków stanowi naprawdę wielkie wydarzenie. A ja do
Strefy na pewno jeszcze się wybiorę, choć już raczej nie na mecz
naszej reprezentacji, bo dziki tłum to jednak dziki tłum, i ma to do siebie, że szybko męczy. Choć nie
zdziwię się, jeśli nawet na najbardziej ogórkowym meczu imprezy
na Placu Defilad ciężko będzie o jakiś większy wolny skrawek
przestrzeni.
Witaj!
OdpowiedzUsuńPrzepraszam za komentarz w tym miejscu, ale czy mógłbym prosić o Twój e-mail? Nie znalazłem na stronie, a chciałbym się z Tobą skontaktować w sprawie bloga.