niedziela, 27 listopada 2011

SILENT HILL 2 - RECENZJA


http://pics.mobygames.com/images/covers/large/1100333368-00.jpg
W tym tygodniu minęło okrągłe dziesięć lat od europejskiej premiery Silent Hill 2. Za dwa miesiące do sklepów trafi odświeżona wersja tej gry, razem z trzecią częścią serii, z nagranymi na nowo dialogami, podciągniętą do dzisiejszych standardów grafiką i obsługą achievementów/trofeów. To dobra okazja, by przypomnieć sobie, co sprawiło, że ta klasyczna już dziś pozycja to nie tylko ostatni naprawdę wielki Silent Hill: to jeden z najlepszych, jeśli nie najlepszy, horror w historii gier wideo.

SH2 nie ma prawie nic wspólnego z „jedynką” - mamy tu zupełnie nową opowieść i bohaterów; będziemy też zwiedzać inną część miasta. Przejmujemy kontrolę nad Jamesem Sunderlandem, który pewnego dnia znajduje w skrzynce list od swojej żony, Mary. Prosi go ona o spotkanie w ich „wyjątkowym miejscu” - Silent Hill, gdzie przyjeżdżali na wakacje. Szkopuł w tym, że Mary umarła trzy lata wcześniej, zmożona tajemniczą chorobą... James postanawia jednak, że jeśli istnieje choćby najmniejsza szansa na to, by spotkać się znowu z żoną, nie może jej przegapić, wyrusza więc do miasteczka, w którym oboje spędzili wiele wspaniałych chwil...

Powiem wprost – fabuła drugiego „Sajlenta” jest absolutnie genialna. Całość trochę cierpi przez znów taki sobie voice acting i momentami słabe dialogi, ale proponuję się tym nie zrażać. Gra oferuje nam mocną, dojrzałą historię, na każdym kroku ociekającą gęstą symboliką. Co ciekawe, opowieść jest straszna, owszem, ale przede wszystkim piekielnie smutna. Ciężko o niej pisać nie zdradziwszy końcowego twistu, który każe spojrzeć na grę z zupełnie innej perspektywy; powiem tylko, że naszego bohatera czeka długa i kręta droga do prawdy. Bardzo mało jest na rynku tytułów tak głębokich pod względem psychologicznym; przejmujących, a jednocześnie nie uznających tabu (nawet jeśli niektórych szczegółów musimy się domyślać). Fabuła nikogo nie powinna zostawić obojętnym.

http://flabslapper.files.wordpress.com/2010/02/silent_screen004.jpgSpora w tym też zasługa miejsca akcji. Przemierzając Silent Hill, musimy uważać, by nie utonąć w niesamowicie gęstym klimacie. Miasto jest szare, ponure i – rzecz jasna – całkowicie wyludnione, jeśli nie liczyć kilku osób i chmary powykręcanych maszkar. Gra rozkręca się trochę nieśmiało, by dorzucić do pieca w chwili, gdy dochodzimy do pierwszej zamkniętej miejscówki – budynków mieszkalnych. Wtedy zaczyna się jazda bez trzymanki. Jamesa prześladuje legendarny już Piramidogłowy, przerażający, przypominający kata stwór ciągnący za sobą ogromny miecz i... gwałcący i zabijający pozostałe potwory. Resztka napotykanych w mieście postaci bynajmniej nie pozwala czuć się przy sobie pewniej. Chorobliwie nieśmiała i wiecznie przepraszająca Angela. Eddie, ubierający się jak dziecko, niepokojący dziwak, który w środku chaosu znajduje czas na zjedzenie pizzy. Laura, kilkuletnia dziewczynka, która z jakiegoś powodu żywi wyraźną niechęć do Jamesa, mówi mu, że zna jego żonę, a do tego chodzi sama po mieście, jakby nie widziała wszędobylskich potworów... Wreszcie Maria, która wygląda i brzmi dokładnie jak Mary, ale ubiera się i zachowuje o wiele bardziej wyzywająco... Każda z tych osób kryje jakąś tajemnicę, każda na swój sposób fascynuje i przeraża.

Nie zawodzą też potwory, choć, nie oszukujmy się, są one za mało zróżnicowane. Na dobrą sprawę, nie licząc bossów, rodzaje maszkar można zmieścić na palcach jednej ręki, co szybko sprawia, że przestają robić na nas wrażenie. Na całe szczęście, wzorem części pierwszej, żadna z nich nie znalazła się w grze przypadkiem. - każda niesie ze sobą mniej lub bardziej wyraźną symbolikę. Pozbawione twarzy, wychudzone pokraki z rękami zaszytymi pod ich własną skórą. Manekiny bez głów, z dziwacznie poskładanymi kończynami. Wreszcie nieodłączne w serii pielęgniarki, wymachujące stalowymi rurkami. Oni wszyscy jednak bledną przy wspomnianym Piramidogłowym, który zjawia się znikąd, a na domiar złego nie imają się go kule.

Powtarzalność potworów to jeden z kilku problemów, z jakimi boryka się gra. Niestety, trzon rozgrywki wyraźnie kuleje. Przebijanie się przez miasteczko może nużyć, zwłaszcza na samym początku, gdy jesteśmy zmuszeni bezradnie krążyć po ulicach szukając jakichkolwiek wskazówek. „Sajlent” ponownie dużo lepiej sprawdza się w lokacjach zamkniętych – tam eksploracja może sprawiać przyjemność. Lekkiej poprawie uległo sterowanie, choć nadal zdarzy się powbiegać na ściany i szukać po omacku drzwi. Dobrze sprawuje się z kolei delikatny system nakierowujący – o ile w „jedynce” zmuszeni byliśmy zgadywać, które części otoczenia i przedmioty możemy zbadać lub zabrać, „dwójka” pomaga nam poprzez samego Jamesa, który to kieruje swój wzrok na co ważniejsze obiekty. Walka, jak zwykle, prezentuje się bez fajerwerków – co więcej, SH2 to bodaj najłatwiejsza część cyklu. Całkiem niezłe są za to zagadki, tym razem wyposażone w trzy poziomy trudności. Mimo to umówmy się – nie o jakość rozgrywki tutaj chodzi. Najważniejsze, że gra nie frustruje na tyle, żeby zniechęcić gracza do brnięcia dalej.

http://www.qotpa.com/wp-content/uploads/2011/09/gfs_43885_1_4.jpg
"See? I'm real..."
Jeśli chodzi o oprawę, mogę o niej powiedzieć same dobre rzeczy. Dominujący kolor to szary, co jednak wcale nie znaczy, że jest brzydko. Grafika to naprawdę pierwsza klasa jak na grę powstałą na początku epoki poprzedniej generacji konsol – modele postaci wykonano schludnie, otoczenie jest bogate w szczegóły, a całość przykrywa ziarnisty filtr, nadający całości specyficzny styl. Animacja, zwłaszcza potworów, również wiele zyskała na przesiadce na PS2. Oprawa dźwiękowa to z kolei szczytowe osiągnięcie Akiry Yamaoki i jego zespołu – ambientowe kawałki idealnie budują klimat, a całość uzupełniają fantastyczne utwory instrumentalne: przewodni „Theme of Laura”, „Overdose Delusion” czy „Promise” to klasowe piosenki, które mogą się spodobać nawet komuś, kto nigdy nie miał styczności z grą. Można śmiało stwierdzić, że drugi „Sajlent” posiada jedną z najlepszych ścieżek dźwiękowych w historii branży.

Każdy, nie tylko fani horrorów, powinien przejść SH2, nawet jeśli zniechęci go pierwsza godzina rozgrywki. Można się zastanawiać, czy mamy do czynienia z tytułem lepszym od poprzednika: jest dużo mniej strasznie (choć też są momenty, zwłaszcza w drugiej połowie gry), ale w zamian dostajemy dużo lepszą, wielopoziomową i piekielnie wciągającą historię – próżno szukać innej równie dobrej. Nie ulega wątpliwości, że drugi epizod sagi Konami zapisał się złotymi zgłoskami w historii survival horrorów. I szkoda, że zamiast spróbować przenieść go na ekran, Hollywood woli marką SH firmować papkowate scenariusze oryginalne. Cóż, prawa rynku.

WERDYKT: REWELACYJNY PLUS (9+)

niedziela, 13 listopada 2011

GARTH MARENGHI'S DARKPLACE – RECENZJA


„This place was dark, damn dark. Hence: 'Darkplace' .”

Dawno, dawno temu (ściślej – gdzieś w latach osiemdziesiątych) w Wielkiej Brytanii nakręcono serial na podstawie scenariusza Gartha Marenghiego – popularnego pisarza grozy, który dodatkowo stanął za kamerą oraz zagrał główną rolę. „Garth Marenghi's Darkplace”, bo tak zwało się dzieło, opowiada o losach doktora Ricka Daglessa, weterana wojny na Falklandach i w Wietnamie, swego czasu parającego się czarną magią. Jednym z pacjentów szpitala okazuje się jego znajomy z czasów spędzonych na okultyzmie. Gdy podczas pobytu umiera on w niezwykłych okolicznościach, gdzieś w szpitalu otwierają się bramy piekielne. Od tego dnia Dagless i jego dzielni towarzysze będą musieli stawiać czoło mistycznym siłom, jednocześnie radząc sobie z brzemieniem codziennej pracy lekarskiej.

Brzmi czerstwo? I nie bez przyczyny: „Darkplace” to wcale nie zaginiony klejnot z minionej epoki, a bezbłędna, dwupoziomowa parodia. Dlaczego dwupoziomowa? Z jednej strony mamy sam serial, bezlitośnie wykpiwający niskich lotów telewizyjne produkcje z lat osiemdziesiątych; z drugiej, zapoznajemy się z jego rzekomymi twórcami. Jako że „Darkplace” przez lata nie ujrzał światła dziennego, jego transmisję po latach okalają wywiady z członkami ekipy. Są to sam Marenghi, okraszający dodatkowo każdy odcinek wstępem zawierającym dodatkowo fragment jego jakże smakowitej prozy, oraz Dean Learner, producent projektu, który jednocześnie w serialu debiutował jako aktor. Te dwie jakże barwne postaci wspiera swą obecnością Todd Rivers, kolejny członek obsady.

Ktoś powie, że materiał jaki wzięli sobie za cel twórcy (już ci najzupełniej prawdziwi), nie stanowi trudnego tematu do obśmiania – i słusznie. To, co odróżnia „Darkplace” od najczęściej niskich lotów parodii hollywoodzkich, to niebywałe przywiązanie do najdrobniejszych szczegółów, niemal bezbłędne poczucie humoru, no i, co tu dużo mówić, szczypta prawdziwego geniuszu. To wszystko sprawia, że te ledwie sześć odcinków (reszta zdążyła przez lata zaginąć, a jakże) okazuje się prawdziwą jazdą bez trzymanki dla każdego, kto będzie w stanie docenić ten niezwykły twór.

Powalają już scenariusze poszczególnych odcinków. Londyński szpital nawiedzi m.in. małpolud, który zatruwając zapasy wody zmieni całą kadrę w podobnych sobie mutantów; tajemnicza mgła, skrywająca duchy szkockich wojowników, żądnych zemsty na Daglessie; wreszcie tajemniczy, kosmiczny gaz, zmieniający ludzi w brokuły. Historie ociekają czystym absurdem, wspieranym przez dziury fabularne wielkości Pacyfiku, bezczelne skróty, no i, oczywiście, nieunikniony powrót do status quo na koniec każdego odcinka.

Jeszcze lepsi są bohaterowie dramatu. Poza doświadczonym tragicznymi przeżyciami Daglessem, mamy trzy postaci pierwszoplanowe. Dr Lucien Sanchez jest najlepszym kumplem głównego bohatera, wprawnym chirurgiem i szpitalnym casanovą. Thornton Reed to z kolei postawny przełożony obu panów, strzelający słowami jak z karabinu i zawsze mający pod ręką swojego niezawodnego obrzyna; musi on dopilnować, aby kolejne trudne sytuacje zostały opanowane zanim dorwie się do niego Won Ton, nigdy niewidywany szef wszystkich szefów. Czwarta do brydża to dr Liz Asher, nowy nabytek szpitala, skrupulatna lekarka, która na swoje nieszczęście jest kobietą, co wiąże się z nagle i niespodziewanie rozmazującym się makijażem i ukrytymi zdolnościami telekinetycznymi.

Jak widać, same projekty bohaterów opierają się na znanych schematach. Sól dowcipu leży w doborze obsady. Marenghi jako Dagless to, delikatnie mówiąc, korpulentny i niespecjalnie atrakcyjny chłopina, który z jakiegoś powodu korzysta z każdej okazji, by pokazać publice swoją obficie owłosioną klatkę piersiową. Rivers-Sanchez mówi tonem o jakieś dwie oktawy zbyt niskim, każde zdanie wypowiadając tak, jakby deklamował Szekspira, a jednocześnie ma straszliwe problemy z synchronizacją tekstu z ruchem ust. Rozbrajają postacie epizodyczne, jak stażysta z drugiego odcinka, z jakiegoś powodu zawsze pokazany z bardzo dziwnego ujęcia, czy też Jim, recepcjonista i chłopiec na posyłki zarazem, który gra jedną miną i wydaje się być jedynym pracownikiem szpitala poza głównymi bohaterami. Najbardziej powala jednak Learner, rzekomo debiutujący na ekranie jako Reed: faktycznie, aktor z niego żaden. Ewidentnie czyta teksty z kartki, recytując swoje kwestie bez zastanowienia, gestykuluje z wdzięcznością drewnianego kloca, no i co jakiś czas zdarzy mu się zerknąć w kamerę. Przy tym wszystkim cechuje go niepowtarzalny głos, pozwalający widzowi wybaczyć, że czasem scena z jego kwestią będzie się składać z dwóch słabo ze sobą zmontowanych ujęć...

Dialogi to osobna bajka. Słabe teksty latają niemal non stop, dodatkowo postaci przerzucają się nimi z prędkością światła – pod tym względem bryluje tu zwłaszcza Learner. Żenujące dowcipy – kwitowane, jakżeby inaczej, falą sztucznego śmiechu – to zaledwie przystawki do setek pamiętnych cytatów. Dość powiedzieć, że te dwie godziny, które trwa łącznie „Darkplace”, to kopalnia przezabawnych tekstów, których śmieszność zwielokrotnia tragiczne aktorstwo.

W równym stopniu powala strona techniczna. Szpital widziany z zewnątrz to słabej jakości papierowa makieta. Helikopter? Model na sznurku. Panorama miasta roztaczająca się z dachu? Namalowana na kartonie. Epicki pościg za głównym złym odcinka? Na rowerach, w dodatku część akcji ma miejsce na tle fatalnie wykorzystanego green screenu. Do tego wszystkiego bohaterów ganiają latające zszywacze i śrubokręty. „Darkplace” wynagradza uważnych widzów - tylko oni dostrzegą, że zamiast Marenghiego przez krzaki pobiegnie kaskader, tekturowy grób na cmentarzu ugnie się na wietrze, a kartonowa ściana w szpitalu zatrzęsie się, gdy oprze się o nią aktor. Nie wspominając już o cieszących japę do obiektywu statystach czy trzymanej przez Reeda łopacie, która między ujęciami zmienia się w plastikowy kubek, a potem znowu w łopatę. Wyszukiwanie wszystkich tych celowych gaf, czasem widocznych z kilometra, a czasem dopiero pod mikroskopem, to świetna zabawa dla tych, którzy wsiąkną w tandetny klimat całości.

Warto przy tym zaznaczyć, jak bardzo serial stara się udawać, że naprawdę pochodzi z lat osiemdziesiątych. Idzie tu m.in. o jakość obrazu (charakterystyczna ziarnistość), wspomniane tanie efekty i przeuroczo kiczowatą muzykę opartą na syntezatorach. Nie wolno też nie pochwalić drobiazgowości, z jaką odtworzono modę i fryzury tamtych czasów. Podwójna maska, za jaką kryją się twórcy, odsłaniana po cichu dopiero w napisach końcowych, sprawiła, że wielu widzów nie było świadomych, że „Darkplace” to parodia, a nie autentyczny relikt epoki: to pokazuje, jak dobrą robotę odwalono przy pracy nad tymi sześcioma odcinkami.

Na koniec wypada wspomnieć właśnie o owej masce, czyli przeplatających odcinki wywiadach z rzekomą obsadą. I tutaj można się potężnie obśmiać. Marenghi łechce swoje ego i prawi niekończące się mądrości, wzbogacając je pretensjonalną francuszczyzną. Learner prezentuje się jako wszechwiedzący wizjoner, ubrany w campowy kapelusik i ciągle palący cygaro. Rivers z kolei objawia się nam jako podstarzały aktorzyna, który zdążył stoczyć się w marazm i problemy z alkoholem. Brakuje wywiadów z Madeleine Wool, odtwórczynią roli Liz, która zaginęła w niewyjaśnionych okolicznościach wkrótce po zakończeniu zdjęć, po czym słuch po niej zaginął. Choć Learner podejrzewa, że pochowano ją gdzieś w Bloku Wschodnim.

Mimo widniejącej poniżej oceny, muszę zaznaczyć, że „Darkplace” nie trafi do każdego. Po pierwsze, to raczej dzieło dla smakosza niż dla niedzielnego widza – by naprawdę docenić kunszt autorów, trzeba się przełączyć na bądź co bądź specyficzne poczucie humoru całości. Drugi, poważniejszy problem stanowi bariera językowa. Niestety, „Darkplace” sporo traci w przekładzie, co może nieco uwierać, zważywszy na to, że niemal każda linijka to potencjalna beczka śmiechu. Do tego serial nie doczekał się oficjalnego polskiego wydania, a i nie zapowiada się na to, żeby taki stan rzeczy miał ulec zmianie – poza środkami czysto nielegalnymi pozostaje obejrzenie całości na Youtube. Na nieszczęście, do zrozumienia całości trzeba momentami naprawdę bardzo dobrej znajomości angielskiego, a całość utrudnia fakt, że aktorzy mówią skrajnie niehollywoodzkimi akcentami, a jakby tego było mało, spora część humoru bierze się z szaleńczego tempa, w jakim padają kwestie. Z tego względu angielskie napisy to niemalże mus.

Jeśli to wszystko nadal Was nie zraziło, polecam „Darkplace” jak chyba nic innego. To jeden z naprawdę rzadkich projektów, w których idealnie wyszło praktycznie wszystko. I nawet jeśli parodia to najniższa forma sztuki filmowej, to brytyjski mini serial bardzo wysoko zawiesza poprzeczkę reszcie tego gatunku.

WERDYKT: GENIALNY (10)

P.S. Wszystkim bez wyjątku polecam zapoznanie się z darkplejsową czołówką. Ta muzyka, te efekty, ten ambulans...