niedziela, 17 czerwca 2012

DZIENNIK NA EURO PISANY: ODCINEK IV


Podczas gdy pół Polski w mniejszym lub większym stopniu emocjonowało się ostatnim jak się okazało starciem naszej reprezentacji na Euro, ja dziarsko ruszyłem samopas na Stadion Narodowy, gdzie w drugim meczu grupy A o awans walczyły Grecja z Rosją. I chyba lepiej na tym wyszedłem, bo kibicowanie korespondencyjne to jednak sprawa dużo mniej stresująca niż oglądanie kolejnego horroru pozbawionego szczęśliwego zakończenia.

Daleko przed wejściem widać było, że Greków na meczu będzie garstka. Trybuny w znakomitej większości były biało-czerwone, wypełnione Rosjanami i Polakami. Ci ostatni częściej niż rzadziej zamiast neutralnego stroju przyodziali barwy jednoznacznie wskazujące, że myślami są we Wrocławiu.

Na Stadion idzie się okrężnie, przy Rondzie Waszyngtona widnieje tabliczka obiecująca dziesięciominutowy spacer do bramek. Choć było dosyć wcześnie, szedłem wraz ze sporym już tłumem, a im bliżej wejścia, tym więcej było koników, a i coraz widoczniejsze były objawy przyjaźni polsko-rosyjskiej, polsko-greckiej i grecko-rosyjskiej.

W końcu dotarłem na trybunę i przyznam szczerze, że dech mi zaparło. Jakkolwiek z zewnątrz stadion prezentuje się cokolwiek kontrowersyjnie, to w środku wygląda naprawdę fantastycznie. Także organizacja przedstawia się bez zarzutu: łatwo dotrzeć na swoje miejsce, a chyba na całej długości rozstawione są kasy jadłodajni, gdzie niemalże bez kolejki można się zaopatrzyć w przecenione bo przecenione, ale jednak nieodzowne jedzenie i picie. Nabyłem zatem najdroższą w życiu zapiekankę i najdroższą w życiu colę, po czym zasiadłem na swoim krzesełku, by oczekiwać pierwszego gwizdka.

Co by nie mówić, atmosfera wielkiego święta była namacalna już wtedy, i nie zmieniło się to aż do końca spotkania. Długo przed rozpoczęciem meczu zadbano o to, by kibice nie nudzili się ani przez chwilę. Bez przerwy coś się działo: a to oczekiwanie urozmaicali żywiołowi konferansjerów – rosyjski, grecki i polski; a to śpiewano oficjalne piosenki obu reprezentacji (wcale nie mniej obciachowe niż Koko Spoko); wreszcie na parę minut przed wyjściem obu zespołów z szatni na murawie zaprezentowano skomplikowany układ choreograficzny z udziałem chyba ponad setki tancerzy i gimnastyków. Choć było może nieco zbyt biesiadowo, to czuło się, że Euro to ogromna, doskonale rozplanowana impreza.

Aż w końcu się zaczęło. Te 90 minut sprawiło, że miałem silne poczucie deja vu. Rosjanie zagrali z Grecją jak Polacy, całą pierwszą połowę naciskając, by wreszcie nagle stracić bramkę i do końca meczu nie móc odzyskać przewagi. Grecy zaś znów przypominali siebie sprzed ośmiu lat – piłkarsko słabsi od rywali, umiejętnie i nieco szczęśliwie bronili się, by w kluczowym momencie zdobyć gola, jak się okazało - zwycięskiego.

Ogólnie jednak było bardzo sympatycznie i choć nie widziałem co większych gwiazd europejskiej piłki to bilet wart był swojej niesymbolicznej przecież ceny. Co prawda mój niemal w stu procentach „polski” sektor nagle stracił werwę gdy gruchnęła wieść o bramce dla Czechów, ale nie było gwizdania przy rosyjskim hymnie i ogólnie rzecz biorąc było spokojnie. Nikt nawet nie rzucił się na flagę z sierpem i młotem, rozwiniętej kilka krzesełek ode mnie przez paru Rosjan, który zapewne kupili bilety parę chwil wcześniej od jakichś gospodarnych Polaków.

A i tak najbardziej fascynującym wydarzeniem tego wieczora był marsz przez Most Poniatowskiego po meczu. Smutne, niezliczone tłumy Polaków i Rosjan szły niemal w ciszy przez dobre pół godziny, podczas gdy z drugiej strony do domu wracali widzowie ze Strefy Kibica. Ci już, paradoksalnie, byli w sporej części rozśpiewani, a z ich ust wydobywały się klasyczne hymny „Polacy nic się nie stało” i „Polska mistrzem Polski”. Co więksi patrioci skupili się na tym, co dobre, wyśpiewując dumnie pieśni „Ruska kurwa” oraz „Jebać Ruskiego i całą rodzinę jego”. Co prawda nie zakładam, aby niemieckie określenie Schadenfreude wchodziło w skład ich niewątpliwie zbroczonego krwią przodków słownika, ale przynajmniej stojące za nim założenie pozwala im w miarę bezboleśnie przetrwać kolejne chwile wstydu.

No ale cóż, najzwyczajniej w świecie wyszło szydło z worka. Pozycja w rankingu UEFA za Gabonem i Burkina Faso, dwa i pół roku bez meczu o stawkę, wreszcie drużyna bez rezerwowych i z mocno ograniczonym potencjałem – mogliśmy się czarować, mogliśmy liczyć na szczęście gospodarzy, no i wreszcie mecz z Rosją wprawił praktycznie cały naród kibicujący w hurraoptymistyczny nastrój, ale koniec końców wyszło jak zawsze. Zgodnie z polską tendencją do popadania ze skrajności w skrajność, dziś rano Internet i telewizję zalała oczywiście fala jeszcze niedawno pełnych nadziei ekspertów i gadających głów, teraz niemal jednogłośnie odsądzających selekcjonera, piłkarzy i PZPN od czci i wiary. Pewnie, sporo jest głosów rozsądku (choć czy aby na pewno?), mówiących, że wynik był na miarę możliwości, że było lepiej niż na ostatnich turniejach, ale z tłumu wybijają się jak zwykle ci, którzy krzyczą najgłośniej. A krzyczy większość. Nawet bądź co bądź poważne serwisy informacyjne świecą wpisami może i trafnymi, ale za to ociekającymi jadem, balansującymi wręcz na granicy zwykłego chamstwa (patrz ostatnie zdanie). Nadszedł zatem wreszcie koniec nadzwyczajnego pax polonica, do tej pory przerywanego co najwyżej przez Tomaszewskiego, Kowalczyka i co krzykliwszych internautów.

Znowu wszystko po staremu. Cóż, przynajmniej mamy takie stadiony, że mucha nie siada.

środa, 13 czerwca 2012

DZIENNIK NA EURO PISANY: ODCINEK III

Aaaach, Polska-Rosja. Wszystko poszło zgodnie z przewidywaniami. Nie mówię tu oczywiście o samym meczu – tu było równie ciekawie jak z Grecją, i znów padł pozostawiający pewien niedosyt remis. Co ważniejsze, sytuacja w grupie jest arcyciekawa – kto wygra swój ostatni mecz wychodzi z grupy bez oglądania się na innych... Ale co z tego. Wszystko to zgodnie z oczekiwaniami przesłoniło to, co działo się w Warszawie przed, w trakcie i po wieczornym meczu.

Tak się złożyło, że rano i później jeszcze raz popołudniem szedłem Krakowskim Przedmieściem. Rosjan było dużo, za drugim razem jeszcze więcej. To w sumie śmieszne – machanie flagami greckimi, czeskimi czy jakimikolwiek innymi w centrum Warszawy nie wzbudziłoby niczyich wątpliwości ani skarg, ale już barwy rosyjskie najzwyczajniej w świecie miały prawo się źle kojarzyć – i w istocie tak było. Większość Rosjan nie wyglądała na bojowo nastawionych, ale nosząc ogromne flagi, a czasem nawet koszulkę z dumnym napisem CCCP wprost prosili się o guza, prowokując niemiłosiernie podskórnie raczej niechętnych im Polaków. Jakby tego było mało, nagłośniony kretyńsko przez media przemarsz kibiców rosyjskich na stadion zwiastował absolutnie nieuchronną katastrofę – można było się co najwyżej zastanawiać nad jej rozmiarami.

No i co? I poszło. Jedna banda debili, druga banda debili, i już możemy się pożegnać z dobrą prasą dotyczącą polskiego turnieju. Wszedłem przed chwilą na strony kilku dzienników brytyjskich, francuskich i niemieckich - tylko na paru z nich informacja o meczu znajduje się na stronie głównej wyżej niż relacja z bójek pseudokibicowskich. Krew człowieka zalewa. Kretyni nasi i przyjezdni sprawiają, że u nas sport dalej będzie kojarzyć się z burdami i chamstwem, a za granicą Polskę wszyscy zjadą równo – i na nic nawet najpiękniejsze stadiony.

Ogólnie zresztą losowanie grup było dla naszego kraju okrutnie pechowe. Dosłownie z każdego kraju biorącego udział w mistrzostwach bliżej jest do Polski niż na Ukrainę – poza Rosją. Kto trafia do „naszej” grupy? Rosja, a jakże. A najgorsze w tym wszystkim jest to, że stadiony ukraińskie straszą pustymi miejscami, podczas gdy nasze są na każdym meczu dosłownie wypchane do ostatniego miejsca. Nie muszę przyglądać się trybunom, by to dostrzec – próbowałem kupić bilety na dosłownie jakikolwiek mecz w Warszawie poprzez oficjalny portal oferujący odsprzedaż wejściówek. Dający się tam zaobserwować schemat był prosty – jakikolwiek bilet na mecz w Polsce rozchodził się w pół minuty (najtańsze i wszystkie na mecze gospodarzy), dwie minuty (druga kategoria cenowa) lub pięć (najdroższe). Nawet mecze z pozoru najbardziej ogórkowe, jak Irlandia-Chorwacja czy Rosja-Grecja, wyprzedawały się raz dwa.

Co z meczami ukraińskimi, zapytacie? Otóż odświeżając w nadziei stronę portalu ciągle trzeba było wyławiać z ich tłumu jakiekolwiek spotkania polskie. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że za wschodnią granicą grają praktycznie wszystkie drużyny uznawane przed turniejem za faworytów, naszpikowane gwiazdami, za zobaczenie których przeciętny kibic byłby z pewnością bardziej skłonny zapłacić niegroszowe pieniądze niż za piłkarzy irlandzkich czy greckich, niczego im oczywiście nie ujmując. Ależ irytacja narastała w człowieku, jak przez dwie godziny tkwił jak kołek przed ekranem, nie mogąc kupić absolutnie NIC, a gdzieś u góry listy niewzruszenie i do samego końca sprzedaży tkwiły bilety na WSZYSTKIE kategorie na Francja-Anglia. Nawet na mecze samej Ukrainy nie było większego przepychania się!

Czemu teraz o tym piszę? Są trzy powody. Po pierwsze, nie chcę się dalej na próżno rozpisywać o tym bydle robiącym trzodę i psującym zabawę normalnym kibicom – im więcej poświęci się im uwagi, tym chętniej będą ją na siebie zwracać. Po drugie, chcę przez to pokazać, że w Polsce po prostu istnieje wielki głód futbolu. Mamy ludzi, którzy chcą uczestniczyć bezpośrednio w piłkarskim święcie, poprzez obecność nawet na choćby i teoretycznie najmniej atrakcyjnym spotkaniu ze wszystkich. I co z tego? Nawet jeśli reszta Europy to zauważy, to dobry obraz przysłonią twarde dowody na to, że jesteśmy dzikim krajem zamieszkałym przez chamidła tłukące się z takimi samymi chamidłami z jeszcze dzikszego kraju.

Trzeci powód jest taki, że te wszystkie godziny zmarnowane na polowaniu zaowocowały tym, że w sobotę zamiast dopingować Polaków będę śledził zza jednej z bramek mecz Rosji z Grecją. I trochę nie wiem, czego się tam spodziewać. W zasadzie nie powinienem się specjalnie bać, bo zapewne najwięcej na trybunach będzie rodaków – pocieszyła mnie statystyka mówiąca, że we Wrocławiu na starciu Rosjan z Czechami obecnych było odpowiednio 7 i 10 tysięcy kibiców obu drużyn, więc większość pozostałych stanowili pewnie „nasi”.

Ciekawe, czy znowu będą oni jak jeden mąż patriotycznie gwizdać podczas odgrywania hymnu rosyjskiego.

sobota, 9 czerwca 2012

DZIENNIK NA EURO PISANY: ODCINEK II

Naprawdę szkoda mi firm Nike i Frito Lay, jak wielkie by obie nie były. Z pewnością wpakowały one w Wojciecha Szczęsnego kupę mamony, czyniąc go twarzą (lub jedną z twarzy) swoich EUROcentrycznych kampanii reklamowych. Tymczasem golkiper Arsenalu zawalił bramkę, a potem podjął koniec końców właściwą, ale dla niego prawdopodobnie kończącą mistrzostwa decyzję. Najbardziej eksponowany komercyjnie polski piłkarz po prostu zawiódł, no ale przecież nie można wszystkiego zwalić na niego - potwierdziły się wszystkie obawy dotyczące formacji obronnej. A przecież Polacy zaczęli jak nigdy. Przecierałem oczy ze zdumienia, przypominając sobie tragiczne pierwsze spotkania na mundialach 2002 i 2006, gdzie nasi mieli przysłowiowe pełne portki. Niestety, tutaj w drugiej połowie wyszło szydło z worka i zaczęła się szalona walka o przetrwanie. Ogólnie mecz zakończył się w najgorszy z tych lepszych możliwych sposobów: remis uratował Przemysław Tytoń. Co by o wyniku nie mówić, skrajnych emocji nie zabrakło. Było wszystko: bramki, czerwone kartki, nieuznany gol ze spalonego, obroniony rzut karny...

Postanowiłem obejrzeć ten jakby nie patrzeć epokowy mecz w warszawskiej Strefie Kibica. Cała jej idea wydawała mi się szalona: zgromadzić cały plebs, któremu nie udało się zdobyć biletów na stadion, w dodatku w porażającej liczbie stu tysięcy, aby mogli oni dwie godziny stać w nędznych warunkach, próbując ponad głowami tłumów obejrzeć na telebimie mecz, który spokojnie można by śledzić w domowych pieleszach albo choćby i w jakiejś knajpie. Gdy idąc pod Pałac Kultury usłyszałem na Placu Bankowym grupkę pacyfistycznie z pewnością nastawionych zapaleńców wykrzykujących w najlepsze oficjalną piosenkę polskich kibiców („Jebać PZPN”), zastanawiałem się, czy cała ta wyprawa była dobrym pomysłem. Do tego na wieczór zapowiadali burzę, a do tego akurat chwilę wcześniej pogoda uspokoiła się po szalonym urwaniu chmury. Potem z pewnym przerażeniem kontemplowałem widok tych może i faktycznie stu tysięcy ludzi w jednym miejscu...

Ale do diabła, warto było. Pierwsza połowa okazała się prawdziwym świętem, wsparte dobrą grą Biało-Czerwonych, a gdy z tych dziesiątek tysięcy gardeł wydobył się ryk po golu Lewandowskiego... Euforia zapanowała również po czerwonej kartce dla Sokratesa - pardon, Sokratisa. W okolicach przerwy nad Pałacem Kultury zaczęły się jednak zbierać czarne chmury, i choć na szczęście koniec końców nie lunęło, to i tak nabrały one symbolicznego znaczenia: bramka stracona zaraz po wznowieniu gry zmieniła fetę w ponurą, pełną niedowierzania i zawodu stypę. Ale gdy z konieczności pasowany na bohatera Tytoń wyciągnął reprezentację z dramatycznego być albo nie być, strefa oszalała zupełnie. Huśtawki emocji nie muszę zresztą przybliżać nikomu, kto ten mecz oglądał, nieważne gdzie, ale mniemam, że porównywalna euforia mogła mieć miejsce wyłącznie na oddalonym o rzut beretem stadionie, na którym miała miejsce grecko-polska tragikomedia.

Jak już mówiłem ostatnio, szalonym fanem futbolu nie jestem, ale i ja z czasem musiałem poddać się emocjom. Inaczej się po prostu nie dało. Przekleństwa co i rusz przecinały powietrze, po mokrym, pełnym kałuż betonie walały się co parę metrów plastikowe kubki po trzyprocentowym „piwie”, a na domiar złego stałem w miejscu, w którym co jakiś czas nie wiadomo skąd zaczynał unosić się zapach szamba (co ciekawe, zwykle akurat gdy ktoś przechodził, hmmm...); no i na największym ekranie co i rusz pojawiały się jakieś martwe piksele, a w pewnym momencie zdarzyło mu się nawet na chwilę zgasnąć... Ale co z tego, ludzie narzekali na cokolwiek tylko przed meczem, po nim i jeszcze w przerwie – przez 90 minut na które przyszli było święto. Szok, bo spodziewałem się syfu i wszechobecnej agresji – no i nie można powiedzieć, żeby tych elementów zabrakło, ale spodziewałem się ich w dużo większych ilościach.

Nieco problematycznie zrobiło się potem: gdy ten tłum musiał się rozejść. Dojazd problemu mi nie sprawił, ale to dlatego, że w drogę ruszyłem odpowiednio wcześnie, a i nie dojeżdżałem do samego centrum. Z powrotem już nie było tak różowo: po Marszałkowskiej co i rusz walały się rozwalone butelki, a i budowa metra mająca miejsce tuż koło Strefy okazała się kłopotliwa pod względami innymi niż estetyczne. W odgrodzonym przejściu przez plac budowy zrobiło się wąskie gardło, w którym ruch przypominał najgorszy korek samochodowy: przejście kilkudziesięciu metrów to była zabawa na dobre dziesięć minut.

Mimo wszystko do Strefy warto się wybrać, jeśli nie mamy nic przeciw przebijaniu się przez makabryczny wprost tłum i staniu w miejscu przez dwie godziny albo i więcej. Ale skoro i ja dałem radę, to cóż to dla oddanych fanów... Mnie ta wyprawa utwierdziła w przekonaniu, że strefowi wodzireje mogli mieć rację, gdy podlizywali się tłumowi mówiąc, że lepszych kibiców nie ma nigdzie na świecie. Jak kontrowersyjne i banalne zarazem by się to stwierdzenie nie wydawało, jedno jest pewne: w Polsce głód futbolu jest ogromny i Euro dla ogromnej części naszych rodaków stanowi naprawdę wielkie wydarzenie. A ja do Strefy na pewno jeszcze się wybiorę, choć już raczej nie na mecz naszej reprezentacji, bo dziki tłum to jednak dziki tłum, i ma to do siebie, że szybko męczy. Choć nie zdziwię się, jeśli nawet na najbardziej ogórkowym meczu imprezy na Placu Defilad ciężko będzie o jakiś większy wolny skrawek przestrzeni.

środa, 6 czerwca 2012

DZIENNIK NA EURO PISANY: ODCINEK I

Za kilkadziesiąt dosłownie godzin na warszawskim Stadionie Narodowym pierwszy gwizdek hiszpańskiego arbitra rozpocznie spotkanie Polski z Grecją, mecz otwarcia Euro 2012.

Kilkaset już z kolei lat temu odkryto, że papier zniesie wszystko. Postęp technologiczny sprawił, że ludzkość stworzyła jeszcze wytrzymalsze, bo niewidzialne tworzywo – przestrzeń sieciową. Jako że przyszło mi mieszkać w stolicy, a do tego jeszcze prowadzę bloga pod zobowiązującym do ględzenia pseudonimem, pomyślałem, że nie zaszkodzi na bieżąco spisywać i rzucać w świat dziwnych przemyśleń, których z dnia na dzień nasuwa mi się coraz więcej. Kibic ze mnie co prawda może nie niedzielny, ale też co najwyżej sobotni. I choć, jak doskonale wszyscy wiemy, każdy w naszym kraju zna się na polityce i na piłce, to akurat o futbolu będzie w tym z nazwy dzienniku najmniej... przynajmniej w jego pierwszej części.

Tak się składa, że praktycznie codziennie przechadzam się w drodze na uczelnię po jednym z odcinków ścisłego centrum (cokolwiek dokładnie kryje ta nazwa), a konkretnie Alejami Jerozolimskimi od metra Centrum do palmy, wznoszącej swe absurdalne liście nad rondem De Gaulle'a. We wtorek, na trzy dni przed inauguracją mistrzostw, wlokłem się tam w godzinach późnoporannych. Codzienną szarzyznę tego niespecjalnie wyględnego kawałka miasta akurat uwydatniała pogoda: ołowiane chmury i zupełnie nieczerwcowy chłód. Podczas tego dziesięciominutowego spacerku zrobiło mi się okrutnie szkoda tych wszystkich, którzy piłki nożnej zwyczajnie nie trawią i trawić nie zamierzają. Reklamy obwieszające niemal każdy kawałek omawianej przestrzeni wprost ociekają futbolem. Honor niekibiców ratuje jedynie gigantycznych rozmiarów bilbord promujący napój energetyczny, którego nazwy nie pomnę: twórcy materiału reklamowego wyszli z jakże oryginalnego założenia, że akurat ich towaru z piłką nie ma co wiązać, a nawet jeśli by się dało, to jednak skuteczniejsza będzie dobra, porządna, a przede wszystkim praktycznie naga baba. Pozostaje pogratulować odwagi. W okresie, w którym futbolówkę dokooptowuje się do absolutnie wszystkiego, co można kupić – piwa, samochodów, fast foodów, nawet kosmetyków dla kobiet – widok zupełnie niepiłkarsko gołej dupy jawi się jako odświeżający, ba! - niemal wizjonerski.

Ta prostota przekazu to wytchnienie dla mózgu otaczanego z każdej strony przez piłkoszały i inne potworki językowo-graficzne. Zresztą pal licho te wszystkie wygibasy, próbujące wepchnąć sport w absolutnie każdą dziedzinę, pal licho te wstrętne hologramy w podziemiach koło metra Centrum, na których – jak to na hologramach – zamiast jednej albo drugiej części obrazu zwykle widać fazę przejściową, czyli dokładnie tę, na którą patrzeć się nie chce i nie powinno. Bardziej od tego wszystkiego przeraża to, że naszych speców od marketingu wyraźnie przerosła międzynarodowość całej sprawy. To nieszczęśnie niezgrabne, a zatwierdzone przez rząd hasło „Feel Like at Home”, to dopiero początek. Owo niewinne w gruncie rzeczy hasełko blednie wobec takich politycznie niepoprawnych koszmarków jak plakat zawieszony na poczciwym Domu Handlowym Smyk. Mamy tam dwa pocieszne skądinąd dzieciątka, ubrane w stroje w barwach obu państw organizujących Euro. „Nasz” młodziak ma na koszulce napis „Polska”, od którego serce roście każdemu przechodniowi w najbardziej nawet szary poranek. Zgodnie z zasadami logiki, jego towarzysz przystrojony w żółć i błękit powinien zatem świecić dumnym „Україна”, od biedy ewentualnie „Ukrajina”, jeśli cyrylica akurat wydaje się marketingowo nieatrakcyjna. Ale nie: nadruk na trykocie bobasa mówi głośno, buńczucznie i pysznie anglosasko „Ukraine”. Ręce opadają. Pozostaje modlić się, żeby żadnemu Ukraińcowi nie przyszło do głowy przyjechać w najbliższych dniach do Warszawy, bo grozi nam skandal natury dyplomatycznej. Niestety, prezydent Janukowycz ma się stawić na meczu otwarcia, więc może lepiej przewieźć go na stadion nieco okrężną trasą...

No, ale w takim wypadku przegapi on wielką replikę oficjalnej fubolówki turnieju, która na Degolu dzielnie odwraca uwagę od palmy. I pan prezydent nie zobaczy wtedy kątem oka Traktu Królewskiego, gdzie co parę metrów nad jezdnią powiewają mniejsze wersje gigantycznej piłki. Nie powiem, akurat ta część centrum wygląda nieźle... dopóki nie przyjrzymy się temu, co nad ulicą jest co kilka metrów napisane. „Kocham Football”. Powtórzę. „Kocham”. „Football”. To, proszę państwa, nie jest już potworek, tylko dzika, pozbawiona litości bestia z piekieł. Chciałbym poznać osobę odpowiedzialną za to dwujęzyczne paskudztwo i zabić ją wzrokiem pogardy. Ja wiem, że „piłka nożna” to nie jest chwytliwa nazwa, ale język polski już dawno mniej lub bardziej zgrabnie sobie z tym problemem poradził: mamy w naszym leksykonie słowo „futbol”. Nie wygląda ono może najlepiej, ale jak najbardziej istnieje, a do tego wryło się w powszechną świadomość na tyle, że już raczej nikogo swoją obecnością nie urazi. Ale nie, lepiej wyjść z założenia, że turysta z Grecji czy Rosji domyśli się, co znaczy słowo "kocham", ale już takiego paskudztwa jak "futbol" za nic nie powiąże z tymi piłkami, które wiszą obok tych nieszczęsnych haseł, zaraz koło - a jakże - loga Facebooka z linkiem do tego cholerstwa.

Niestety, te wszystkie kwiatki robią nam większą za przeproszeniem wieś przed gośćmi z zagranicy niż choćby i czterdzieści milionów koków i innych spoków.