niedziela, 17 czerwca 2012

DZIENNIK NA EURO PISANY: ODCINEK IV


Podczas gdy pół Polski w mniejszym lub większym stopniu emocjonowało się ostatnim jak się okazało starciem naszej reprezentacji na Euro, ja dziarsko ruszyłem samopas na Stadion Narodowy, gdzie w drugim meczu grupy A o awans walczyły Grecja z Rosją. I chyba lepiej na tym wyszedłem, bo kibicowanie korespondencyjne to jednak sprawa dużo mniej stresująca niż oglądanie kolejnego horroru pozbawionego szczęśliwego zakończenia.

Daleko przed wejściem widać było, że Greków na meczu będzie garstka. Trybuny w znakomitej większości były biało-czerwone, wypełnione Rosjanami i Polakami. Ci ostatni częściej niż rzadziej zamiast neutralnego stroju przyodziali barwy jednoznacznie wskazujące, że myślami są we Wrocławiu.

Na Stadion idzie się okrężnie, przy Rondzie Waszyngtona widnieje tabliczka obiecująca dziesięciominutowy spacer do bramek. Choć było dosyć wcześnie, szedłem wraz ze sporym już tłumem, a im bliżej wejścia, tym więcej było koników, a i coraz widoczniejsze były objawy przyjaźni polsko-rosyjskiej, polsko-greckiej i grecko-rosyjskiej.

W końcu dotarłem na trybunę i przyznam szczerze, że dech mi zaparło. Jakkolwiek z zewnątrz stadion prezentuje się cokolwiek kontrowersyjnie, to w środku wygląda naprawdę fantastycznie. Także organizacja przedstawia się bez zarzutu: łatwo dotrzeć na swoje miejsce, a chyba na całej długości rozstawione są kasy jadłodajni, gdzie niemalże bez kolejki można się zaopatrzyć w przecenione bo przecenione, ale jednak nieodzowne jedzenie i picie. Nabyłem zatem najdroższą w życiu zapiekankę i najdroższą w życiu colę, po czym zasiadłem na swoim krzesełku, by oczekiwać pierwszego gwizdka.

Co by nie mówić, atmosfera wielkiego święta była namacalna już wtedy, i nie zmieniło się to aż do końca spotkania. Długo przed rozpoczęciem meczu zadbano o to, by kibice nie nudzili się ani przez chwilę. Bez przerwy coś się działo: a to oczekiwanie urozmaicali żywiołowi konferansjerów – rosyjski, grecki i polski; a to śpiewano oficjalne piosenki obu reprezentacji (wcale nie mniej obciachowe niż Koko Spoko); wreszcie na parę minut przed wyjściem obu zespołów z szatni na murawie zaprezentowano skomplikowany układ choreograficzny z udziałem chyba ponad setki tancerzy i gimnastyków. Choć było może nieco zbyt biesiadowo, to czuło się, że Euro to ogromna, doskonale rozplanowana impreza.

Aż w końcu się zaczęło. Te 90 minut sprawiło, że miałem silne poczucie deja vu. Rosjanie zagrali z Grecją jak Polacy, całą pierwszą połowę naciskając, by wreszcie nagle stracić bramkę i do końca meczu nie móc odzyskać przewagi. Grecy zaś znów przypominali siebie sprzed ośmiu lat – piłkarsko słabsi od rywali, umiejętnie i nieco szczęśliwie bronili się, by w kluczowym momencie zdobyć gola, jak się okazało - zwycięskiego.

Ogólnie jednak było bardzo sympatycznie i choć nie widziałem co większych gwiazd europejskiej piłki to bilet wart był swojej niesymbolicznej przecież ceny. Co prawda mój niemal w stu procentach „polski” sektor nagle stracił werwę gdy gruchnęła wieść o bramce dla Czechów, ale nie było gwizdania przy rosyjskim hymnie i ogólnie rzecz biorąc było spokojnie. Nikt nawet nie rzucił się na flagę z sierpem i młotem, rozwiniętej kilka krzesełek ode mnie przez paru Rosjan, który zapewne kupili bilety parę chwil wcześniej od jakichś gospodarnych Polaków.

A i tak najbardziej fascynującym wydarzeniem tego wieczora był marsz przez Most Poniatowskiego po meczu. Smutne, niezliczone tłumy Polaków i Rosjan szły niemal w ciszy przez dobre pół godziny, podczas gdy z drugiej strony do domu wracali widzowie ze Strefy Kibica. Ci już, paradoksalnie, byli w sporej części rozśpiewani, a z ich ust wydobywały się klasyczne hymny „Polacy nic się nie stało” i „Polska mistrzem Polski”. Co więksi patrioci skupili się na tym, co dobre, wyśpiewując dumnie pieśni „Ruska kurwa” oraz „Jebać Ruskiego i całą rodzinę jego”. Co prawda nie zakładam, aby niemieckie określenie Schadenfreude wchodziło w skład ich niewątpliwie zbroczonego krwią przodków słownika, ale przynajmniej stojące za nim założenie pozwala im w miarę bezboleśnie przetrwać kolejne chwile wstydu.

No ale cóż, najzwyczajniej w świecie wyszło szydło z worka. Pozycja w rankingu UEFA za Gabonem i Burkina Faso, dwa i pół roku bez meczu o stawkę, wreszcie drużyna bez rezerwowych i z mocno ograniczonym potencjałem – mogliśmy się czarować, mogliśmy liczyć na szczęście gospodarzy, no i wreszcie mecz z Rosją wprawił praktycznie cały naród kibicujący w hurraoptymistyczny nastrój, ale koniec końców wyszło jak zawsze. Zgodnie z polską tendencją do popadania ze skrajności w skrajność, dziś rano Internet i telewizję zalała oczywiście fala jeszcze niedawno pełnych nadziei ekspertów i gadających głów, teraz niemal jednogłośnie odsądzających selekcjonera, piłkarzy i PZPN od czci i wiary. Pewnie, sporo jest głosów rozsądku (choć czy aby na pewno?), mówiących, że wynik był na miarę możliwości, że było lepiej niż na ostatnich turniejach, ale z tłumu wybijają się jak zwykle ci, którzy krzyczą najgłośniej. A krzyczy większość. Nawet bądź co bądź poważne serwisy informacyjne świecą wpisami może i trafnymi, ale za to ociekającymi jadem, balansującymi wręcz na granicy zwykłego chamstwa (patrz ostatnie zdanie). Nadszedł zatem wreszcie koniec nadzwyczajnego pax polonica, do tej pory przerywanego co najwyżej przez Tomaszewskiego, Kowalczyka i co krzykliwszych internautów.

Znowu wszystko po staremu. Cóż, przynajmniej mamy takie stadiony, że mucha nie siada.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Naprawdę chcesz dodać komentarz? To zbyt miłe żeby było prawdziwe...