sobota, 9 czerwca 2012

DZIENNIK NA EURO PISANY: ODCINEK II

Naprawdę szkoda mi firm Nike i Frito Lay, jak wielkie by obie nie były. Z pewnością wpakowały one w Wojciecha Szczęsnego kupę mamony, czyniąc go twarzą (lub jedną z twarzy) swoich EUROcentrycznych kampanii reklamowych. Tymczasem golkiper Arsenalu zawalił bramkę, a potem podjął koniec końców właściwą, ale dla niego prawdopodobnie kończącą mistrzostwa decyzję. Najbardziej eksponowany komercyjnie polski piłkarz po prostu zawiódł, no ale przecież nie można wszystkiego zwalić na niego - potwierdziły się wszystkie obawy dotyczące formacji obronnej. A przecież Polacy zaczęli jak nigdy. Przecierałem oczy ze zdumienia, przypominając sobie tragiczne pierwsze spotkania na mundialach 2002 i 2006, gdzie nasi mieli przysłowiowe pełne portki. Niestety, tutaj w drugiej połowie wyszło szydło z worka i zaczęła się szalona walka o przetrwanie. Ogólnie mecz zakończył się w najgorszy z tych lepszych możliwych sposobów: remis uratował Przemysław Tytoń. Co by o wyniku nie mówić, skrajnych emocji nie zabrakło. Było wszystko: bramki, czerwone kartki, nieuznany gol ze spalonego, obroniony rzut karny...

Postanowiłem obejrzeć ten jakby nie patrzeć epokowy mecz w warszawskiej Strefie Kibica. Cała jej idea wydawała mi się szalona: zgromadzić cały plebs, któremu nie udało się zdobyć biletów na stadion, w dodatku w porażającej liczbie stu tysięcy, aby mogli oni dwie godziny stać w nędznych warunkach, próbując ponad głowami tłumów obejrzeć na telebimie mecz, który spokojnie można by śledzić w domowych pieleszach albo choćby i w jakiejś knajpie. Gdy idąc pod Pałac Kultury usłyszałem na Placu Bankowym grupkę pacyfistycznie z pewnością nastawionych zapaleńców wykrzykujących w najlepsze oficjalną piosenkę polskich kibiców („Jebać PZPN”), zastanawiałem się, czy cała ta wyprawa była dobrym pomysłem. Do tego na wieczór zapowiadali burzę, a do tego akurat chwilę wcześniej pogoda uspokoiła się po szalonym urwaniu chmury. Potem z pewnym przerażeniem kontemplowałem widok tych może i faktycznie stu tysięcy ludzi w jednym miejscu...

Ale do diabła, warto było. Pierwsza połowa okazała się prawdziwym świętem, wsparte dobrą grą Biało-Czerwonych, a gdy z tych dziesiątek tysięcy gardeł wydobył się ryk po golu Lewandowskiego... Euforia zapanowała również po czerwonej kartce dla Sokratesa - pardon, Sokratisa. W okolicach przerwy nad Pałacem Kultury zaczęły się jednak zbierać czarne chmury, i choć na szczęście koniec końców nie lunęło, to i tak nabrały one symbolicznego znaczenia: bramka stracona zaraz po wznowieniu gry zmieniła fetę w ponurą, pełną niedowierzania i zawodu stypę. Ale gdy z konieczności pasowany na bohatera Tytoń wyciągnął reprezentację z dramatycznego być albo nie być, strefa oszalała zupełnie. Huśtawki emocji nie muszę zresztą przybliżać nikomu, kto ten mecz oglądał, nieważne gdzie, ale mniemam, że porównywalna euforia mogła mieć miejsce wyłącznie na oddalonym o rzut beretem stadionie, na którym miała miejsce grecko-polska tragikomedia.

Jak już mówiłem ostatnio, szalonym fanem futbolu nie jestem, ale i ja z czasem musiałem poddać się emocjom. Inaczej się po prostu nie dało. Przekleństwa co i rusz przecinały powietrze, po mokrym, pełnym kałuż betonie walały się co parę metrów plastikowe kubki po trzyprocentowym „piwie”, a na domiar złego stałem w miejscu, w którym co jakiś czas nie wiadomo skąd zaczynał unosić się zapach szamba (co ciekawe, zwykle akurat gdy ktoś przechodził, hmmm...); no i na największym ekranie co i rusz pojawiały się jakieś martwe piksele, a w pewnym momencie zdarzyło mu się nawet na chwilę zgasnąć... Ale co z tego, ludzie narzekali na cokolwiek tylko przed meczem, po nim i jeszcze w przerwie – przez 90 minut na które przyszli było święto. Szok, bo spodziewałem się syfu i wszechobecnej agresji – no i nie można powiedzieć, żeby tych elementów zabrakło, ale spodziewałem się ich w dużo większych ilościach.

Nieco problematycznie zrobiło się potem: gdy ten tłum musiał się rozejść. Dojazd problemu mi nie sprawił, ale to dlatego, że w drogę ruszyłem odpowiednio wcześnie, a i nie dojeżdżałem do samego centrum. Z powrotem już nie było tak różowo: po Marszałkowskiej co i rusz walały się rozwalone butelki, a i budowa metra mająca miejsce tuż koło Strefy okazała się kłopotliwa pod względami innymi niż estetyczne. W odgrodzonym przejściu przez plac budowy zrobiło się wąskie gardło, w którym ruch przypominał najgorszy korek samochodowy: przejście kilkudziesięciu metrów to była zabawa na dobre dziesięć minut.

Mimo wszystko do Strefy warto się wybrać, jeśli nie mamy nic przeciw przebijaniu się przez makabryczny wprost tłum i staniu w miejscu przez dwie godziny albo i więcej. Ale skoro i ja dałem radę, to cóż to dla oddanych fanów... Mnie ta wyprawa utwierdziła w przekonaniu, że strefowi wodzireje mogli mieć rację, gdy podlizywali się tłumowi mówiąc, że lepszych kibiców nie ma nigdzie na świecie. Jak kontrowersyjne i banalne zarazem by się to stwierdzenie nie wydawało, jedno jest pewne: w Polsce głód futbolu jest ogromny i Euro dla ogromnej części naszych rodaków stanowi naprawdę wielkie wydarzenie. A ja do Strefy na pewno jeszcze się wybiorę, choć już raczej nie na mecz naszej reprezentacji, bo dziki tłum to jednak dziki tłum, i ma to do siebie, że szybko męczy. Choć nie zdziwię się, jeśli nawet na najbardziej ogórkowym meczu imprezy na Placu Defilad ciężko będzie o jakiś większy wolny skrawek przestrzeni.

1 komentarz:

  1. Witaj!

    Przepraszam za komentarz w tym miejscu, ale czy mógłbym prosić o Twój e-mail? Nie znalazłem na stronie, a chciałbym się z Tobą skontaktować w sprawie bloga.

    OdpowiedzUsuń

Naprawdę chcesz dodać komentarz? To zbyt miłe żeby było prawdziwe...