środa, 6 czerwca 2012

DZIENNIK NA EURO PISANY: ODCINEK I

Za kilkadziesiąt dosłownie godzin na warszawskim Stadionie Narodowym pierwszy gwizdek hiszpańskiego arbitra rozpocznie spotkanie Polski z Grecją, mecz otwarcia Euro 2012.

Kilkaset już z kolei lat temu odkryto, że papier zniesie wszystko. Postęp technologiczny sprawił, że ludzkość stworzyła jeszcze wytrzymalsze, bo niewidzialne tworzywo – przestrzeń sieciową. Jako że przyszło mi mieszkać w stolicy, a do tego jeszcze prowadzę bloga pod zobowiązującym do ględzenia pseudonimem, pomyślałem, że nie zaszkodzi na bieżąco spisywać i rzucać w świat dziwnych przemyśleń, których z dnia na dzień nasuwa mi się coraz więcej. Kibic ze mnie co prawda może nie niedzielny, ale też co najwyżej sobotni. I choć, jak doskonale wszyscy wiemy, każdy w naszym kraju zna się na polityce i na piłce, to akurat o futbolu będzie w tym z nazwy dzienniku najmniej... przynajmniej w jego pierwszej części.

Tak się składa, że praktycznie codziennie przechadzam się w drodze na uczelnię po jednym z odcinków ścisłego centrum (cokolwiek dokładnie kryje ta nazwa), a konkretnie Alejami Jerozolimskimi od metra Centrum do palmy, wznoszącej swe absurdalne liście nad rondem De Gaulle'a. We wtorek, na trzy dni przed inauguracją mistrzostw, wlokłem się tam w godzinach późnoporannych. Codzienną szarzyznę tego niespecjalnie wyględnego kawałka miasta akurat uwydatniała pogoda: ołowiane chmury i zupełnie nieczerwcowy chłód. Podczas tego dziesięciominutowego spacerku zrobiło mi się okrutnie szkoda tych wszystkich, którzy piłki nożnej zwyczajnie nie trawią i trawić nie zamierzają. Reklamy obwieszające niemal każdy kawałek omawianej przestrzeni wprost ociekają futbolem. Honor niekibiców ratuje jedynie gigantycznych rozmiarów bilbord promujący napój energetyczny, którego nazwy nie pomnę: twórcy materiału reklamowego wyszli z jakże oryginalnego założenia, że akurat ich towaru z piłką nie ma co wiązać, a nawet jeśli by się dało, to jednak skuteczniejsza będzie dobra, porządna, a przede wszystkim praktycznie naga baba. Pozostaje pogratulować odwagi. W okresie, w którym futbolówkę dokooptowuje się do absolutnie wszystkiego, co można kupić – piwa, samochodów, fast foodów, nawet kosmetyków dla kobiet – widok zupełnie niepiłkarsko gołej dupy jawi się jako odświeżający, ba! - niemal wizjonerski.

Ta prostota przekazu to wytchnienie dla mózgu otaczanego z każdej strony przez piłkoszały i inne potworki językowo-graficzne. Zresztą pal licho te wszystkie wygibasy, próbujące wepchnąć sport w absolutnie każdą dziedzinę, pal licho te wstrętne hologramy w podziemiach koło metra Centrum, na których – jak to na hologramach – zamiast jednej albo drugiej części obrazu zwykle widać fazę przejściową, czyli dokładnie tę, na którą patrzeć się nie chce i nie powinno. Bardziej od tego wszystkiego przeraża to, że naszych speców od marketingu wyraźnie przerosła międzynarodowość całej sprawy. To nieszczęśnie niezgrabne, a zatwierdzone przez rząd hasło „Feel Like at Home”, to dopiero początek. Owo niewinne w gruncie rzeczy hasełko blednie wobec takich politycznie niepoprawnych koszmarków jak plakat zawieszony na poczciwym Domu Handlowym Smyk. Mamy tam dwa pocieszne skądinąd dzieciątka, ubrane w stroje w barwach obu państw organizujących Euro. „Nasz” młodziak ma na koszulce napis „Polska”, od którego serce roście każdemu przechodniowi w najbardziej nawet szary poranek. Zgodnie z zasadami logiki, jego towarzysz przystrojony w żółć i błękit powinien zatem świecić dumnym „Україна”, od biedy ewentualnie „Ukrajina”, jeśli cyrylica akurat wydaje się marketingowo nieatrakcyjna. Ale nie: nadruk na trykocie bobasa mówi głośno, buńczucznie i pysznie anglosasko „Ukraine”. Ręce opadają. Pozostaje modlić się, żeby żadnemu Ukraińcowi nie przyszło do głowy przyjechać w najbliższych dniach do Warszawy, bo grozi nam skandal natury dyplomatycznej. Niestety, prezydent Janukowycz ma się stawić na meczu otwarcia, więc może lepiej przewieźć go na stadion nieco okrężną trasą...

No, ale w takim wypadku przegapi on wielką replikę oficjalnej fubolówki turnieju, która na Degolu dzielnie odwraca uwagę od palmy. I pan prezydent nie zobaczy wtedy kątem oka Traktu Królewskiego, gdzie co parę metrów nad jezdnią powiewają mniejsze wersje gigantycznej piłki. Nie powiem, akurat ta część centrum wygląda nieźle... dopóki nie przyjrzymy się temu, co nad ulicą jest co kilka metrów napisane. „Kocham Football”. Powtórzę. „Kocham”. „Football”. To, proszę państwa, nie jest już potworek, tylko dzika, pozbawiona litości bestia z piekieł. Chciałbym poznać osobę odpowiedzialną za to dwujęzyczne paskudztwo i zabić ją wzrokiem pogardy. Ja wiem, że „piłka nożna” to nie jest chwytliwa nazwa, ale język polski już dawno mniej lub bardziej zgrabnie sobie z tym problemem poradził: mamy w naszym leksykonie słowo „futbol”. Nie wygląda ono może najlepiej, ale jak najbardziej istnieje, a do tego wryło się w powszechną świadomość na tyle, że już raczej nikogo swoją obecnością nie urazi. Ale nie, lepiej wyjść z założenia, że turysta z Grecji czy Rosji domyśli się, co znaczy słowo "kocham", ale już takiego paskudztwa jak "futbol" za nic nie powiąże z tymi piłkami, które wiszą obok tych nieszczęsnych haseł, zaraz koło - a jakże - loga Facebooka z linkiem do tego cholerstwa.

Niestety, te wszystkie kwiatki robią nam większą za przeproszeniem wieś przed gośćmi z zagranicy niż choćby i czterdzieści milionów koków i innych spoków.

3 komentarze:

  1. Nie zrzędź tyle, lepiej ucz się greckiego, hihi :D
    koko

    OdpowiedzUsuń
  2. Dziennik, Zrzęda, to by był, gdybyś go codziennie uzupełniał. Zasuwaj!

    OdpowiedzUsuń
  3. Właśnie, leniu Ty.
    koko nie spoko

    OdpowiedzUsuń

Naprawdę chcesz dodać komentarz? To zbyt miłe żeby było prawdziwe...