poniedziałek, 2 lipca 2012

DZIENNIK NA EURO PISANY: ODCINEK V

Euro, Euro i po Euro. Sportowo było zaskakująco dobrze, większość spotkań była naprawdę ciekawa, co na turniejach tego typu wcale nie jest taką oczywistością. Pod względem organizacyjnym też nie było się czego przyczepić, przynajmniej jeśli wierzyć raportom polskich mediów, opisujących na każdym kroku najmniejszy nawet komplement przybyszów z zagranicy. Stolica była bardziej kolorowa niż zwykle, a w dni meczowe wypełniona kibicami różnych narodowości – niezwykle miła odmiana od zwyczajowej szarzyzny. Muszę jednak przyznać, że najbardziej w tym wszystkim podobało mi się to, że piłka wysunęła się na pierwszy plan we wszystkich środkach przekazu. Ktoś powie, że to wszystko bez sensu, że jakaś kopanina przysłania ważne sprawy, że nie da się od niej uwolnić, itd. itp. I przyznam rację. Z jednym zastrzeżeniem.

Że media zarzucają odbiorców rzeczami mało ważnymi, żeby tylko odwrócić uwagę od rzeczy istotnych – to żadna tajemnica. Dzieje się tak wszędzie, nie tylko w Polsce, a przy odrobinie chęci zawsze jednak można się dokopać do wydarzeń mających większe znaczenie. Pod tym względem Euro nie zmieniło nic, a ileż było przyjemniej niż zwykle! Wolałbym cały rok słuchać o pięknych golach, cudownych meczach i sportowych dramatach niż o tym, co założyła na kolejną rozprawę Katarzyna W., o magicznych brzozach albo o posłach liżących dupska młodzieży zarzekając się, że zajarają jointa w Sejmie, o codziennej „debacie politycznej” już nawet nie wspominając. No przepraszam bardzo, ale widząc taką papkę mam ochotę porwać gazetę, ewentualnie rozwalić ekran. Na widok kolejnych relacji z boiska i okolic mogę co najwyżej rzewnie ziewnąć, może mi się zrobić przykro, ale na pewno nie mam ochoty kogoś rozerwać – a jeśli już, to tak jakby trochę mniej, i z mniej ważnego powodu.

Żeby nie było, nie mówię, że, khem, piłkoszał, khem, powinien trwać wiecznie. Bardziej mi się to kojarzy ze starożytnymi igrzyskami olimpijskimi, kiedy to na krótki okres zaprzestawano wojen, żeby nie naruszać świętości zawodów. Euro właśnie tak zadziałało i stanowiło swego rodzaju oazę dla moich zszarganych codziennymi kłótniami nerwów. Jasne, pokój nie był w czerwcu niezmącony, a już po odpadnięciu Polski z mistrzostw czterdzieści milionów kibiców zamieniło się w czterdzieści milionów ekspertów – gdy oglądałem strzępek telewizji śniadaniowej, do której przychodzi zawsze kilku tych samych polityków, i zaczęli się oni niesłychanie wymądrzać na tematy sportowe, to wróciła do mnie stara, dobra agresja. No i oczywiście państwo polityctwo nadal obrzucało się błotem, tylko że nie było to na pierwszej stronie wiadomości, a na ósmej czy dziewiątej. Teraz jeszcze zaczęły się wakacje, ale z bólem wyczekuję stopniowego powrotu do normy.

A skoro już narzekam, to muszę popsioczyć na TVP. Mam co prawda informacje na ten temat z trzeciej ręki, ale naprawdę żal mi się zrobiło, gdy przeczytałem, że w innych krajach zamiast kilkunastu minut reklam i wymądrzania się ekspertów (głównie trenerów, którzy ostatnie sukcesy odnieśli parę dekad temu) widzowie w przerwie i po zakończeniu meczu raczeni są po prostu scenami ze stadionu. Moim źródłem jest tylko parę komentarzy z jednego z portali informacyjnych, ale jestem skłonny w to uwierzyć – wczoraj TVP przeszła samą siebie i nie zdołała nawet pokazać całej ceremonii zamknięcia mistrzostw! Nie żeby to był główny punkt wieczoru, no ale to przecież wstyd, zwłaszcza na bądź co bądź w połowie polskich mistrzostwach. Ważniejsze były mądrale i reklamy, na których telewizja i tak podobno nie wyrównała kosztów organizacji i transmisji. No ale cóż, eksperci to jedno, bo choćby nie wiem jak tej kliki nie nienawidzić, to jednak jej członkowie przynajmniej mają jakiekolwiek pojęcie o piłce, zakorzenione w doświadczeniach z pierwszej ręki. Tego samego nie da się powiedzieć o równie rytualnych spotkaniach na dachu fabryki Wedla, gdzie rozmawiano o piłce z ludźmi szeroko pojętego świata szołbiznesu, a na czas Euro wielkimi „przyjaciółmi futbolu”. Idea zacna, tylko że cudzysłów w poprzednim zdaniu jest jak najbardziej na miejscu, zresztą do polszczyzny przekrada się piękne określenie na takich niedzielnych fanów - „Janusze”. Fakt, taki Cezary Żak czy Artur Barciś od lat się do miłości do tej dyscypliny sportu przyznają, i to zapewne właśnie z myślą o takich jak oni ktoś w TVP wpadł na pomysł tych spotkań. Problem polega na tym, że goście się nie powtarzali, przez co szybko dało się zauważyć, że zaczęto zapraszać byle kogo. No błagam, trzech dziecięcych aktorów z „Rodzinki.pl”? Cała koncepcja sięgnęła dna, gdy chyba z desperacji poproszono o pojawienie się kogoś bodaj z zarządu TVP – za Chiny nie przypomnę sobie, kto to dokładnie był, co zresztą mówi samo za siebie. Promowanie szeroko pojętych celebrytów to jedno, ale własne grube ryby powinny się trzymać z dala od ekranu, bo – choć może to zabrzmieć szokująco – nie obchodzą one absolutnie nikogo. Gorsze było już chyba tylko niesamowicie nachalne promowanie pewnej podstarzałej modelki na miss Euro – jej nazwiska nie zamierzam tutaj wymieniać, bo przecież zła prasa jest lepsza niż żadna, a takie twory trzeba likwidować bezwzględnie.

Cóż, mówiąc oględnie, mistrzostwa nie były idealne. Narzekałem na nie w poprzednich wpisach, narzekam i tutaj, ale prawda jest taka, że będę miniony miesiąc wspominać naprawdę ciepło. Można piłki nie lubić, można ględzić, że nasza reprezentacja jest beznadziejna, można kwestionować pieniądze wpompowane w stadiony, albo wypiąć się na to wszystko jako na ogromny, paskudny biznes. Mam jednak wrażenie, że w ogólnym rozrachunku ważniejsze będzie to, jak dobrze Euro wypadło, i jak dobrze będziemy o tym pamiętać i my, i nasi goście. Kto wie, może ten Włoch z materiału propagandowego tęskniący za polskim żurkiem wcale nie będzie postacią w stu procentach fikcyjną... Jedno jest pewne – jako organizator Polska nie ma się czego wstydzić. Ba, może być dumna.