niedziela, 5 lutego 2012

THE ROOM - RECENZJA

Nasz przewodnik po krainie żenującej kinematografii.
Co zrobilibyście, drodzy czytelnicy, gdybyście mieli do dyspozycji sześć milionów dolarów*? Właśnie taką sumę uzbierał swego czasu niejaki Tommy Wiseau, którego urocza facjata przyozdabia recenzję. Ów wielce tajemniczy jegomość postanowił wydać tę wcale pokaźną sumkę na film. Film, który wyreżyserował, wyprodukował, zagrał w nim główną rolę i napisał do niego scenariusz. Film, który zyskał sobie miano jednego z najgorszych obrazów w historii kina. Film o jakże niepozornym tytule: „The Room”.

Ktoś, kto zapozna się z suchym opisem fabuły, może odnieść (jakże mylne!) wrażenie, że mamy do czynienia z filmem co najwyżej słabym. Głównym bohaterem tragikomedii jest Johnny, majętny (choć poruszający się po mieście tramwajem) bankier z San Francisco. Mieszka on ze swoją narzeczoną, Lisą, a jego jedyne zmartwienie stanowi nieosiągalny awans. Wszystko zmienia się, gdy Lisa dochodzi do wniosku, że nudzi ją życie z Johnnym i nadszedł czas na nowe doznanie... a ściślej na romans z najlepszym przyjacielem jej narzeczonego – Markiem...

Problem w tym, że im głębiej wkopać się w opowieść, tym bardziej wychodzi na jaw, z jak straszliwą amatorką mamy do czynienia. W fabule absolutnie nic nie trzyma się kupy. Przepis na film wg Wiseau jest tyleż prosty, co szalony, w złym tego słowa znaczeniu – wrzucić do garnka absolutnie wszystko, co się napatoczy, w dowolnej kolejności, i wymieszać. Dodatkowo gar musi być ogromny, jako że niektóre składniki pojawiają się w – delikatnie mówiąc - niezdrowych ilościach. Pierwszą z nich są chociażby absolutnie losowe ujęcia San Francisco. O ile ich obecność w trakcie napisów początkowych bynajmniej nie zapowiada tragedii, tak wklejanie ich – zwłaszcza w późniejszej części filmu – niemal do każdego przejścia pomiędzy scenami robi się w pewnym momencie żałosne. Dalej – sceny... „miłosne”. Jest ich aż cztery, przy czym nie wnoszą one do filmu absolutnie nic – poza wydłużeniem czasu jego trwania. Znaczącym. Pierwszy... khem... stosunek zaczyna się po pięciu minutach i trwa niewiele mniej. Dość powiedzieć, że w tle przelatuje cała piosenka, od początku do końca. Widzieliście kiedyś film, w którym coś takiego miałoby miejsce poza napisami początkowymi albo końcowymi? Dzięki „The Room” możecie sprawdzić, dlaczego nikt tak nie robi.

Co gorsza, cały film okazuje się składać niemalże wyłącznie z takich właśnie zbędnych scen. Główną nagrodę w tej kategorii otrzymują ex aequo:
-Sceny, w których Lisa żali się swojej matce, że nie kocha już Johnny'ego, a matka próbuje jej wyperswadować, że opuszczenie go będzie dla niej bardzo niekorzystne;
-Sceny, w których Johnny i Mark, czasem gościnnie z paroma innymi entuzjastami, rzucają do siebie piłkę futbolową;
-Sceny, w których Lisa zdradza Johnny'ego z Markiem, za każdym razem niezwykle zdezorientowanym całą sytuacją.

Znajdź 10 szczegółów, które sprawiają, że widz czuje się
niezgrabnie patrząc na ten obrazek.
Nie lepiej prezentują się wątki poboczne. Wprowadzane hurtowo, zwykle ograniczają się do jednej sceny i nie mają żadnego wpływu na fabułę. W tej kategorii nagrodę jednogłośnie zdobywa matka Lisy, która na początku filmu stwierdza niejako mimochodem, że zdiagnozowano u niej raka piersi. Kropka. Ani ona, ani jej córka nie są tym faktem specjalnie przejęte, a temat nie wraca nawet na sekundę przez resztę filmu. Drugie miejsce należy się występowi dilera narkotyków – przystawia on lufę do głowy Denny'emu (dziwacznemu dzieciakowi z sąsiedztwa, o którym za chwilę...). Niezwykłym zbiegiem okoliczności Johnny i Mark ratują sytuację, biorą bandziora pod pachy i zabierają go na komisariat (dosłownie!) - na tym wątek się kończy. Wyróżnienie otrzymuje para znajomych głównych bohaterów, którzy ni stąd, ni zowąd wchodzą do ich domu i zaczynają grę wstępną, wypełnioną m.in. mądrościami o czekoladzie jako symbolu miłości. No i jest jeszcze jedna z nielicznych scen słabości Marka, kiedy to niemal zrzuca on z dachu jedną z postaci drugoplanowych. Obaj natychmiast zapominają o sprawie.

Dramatis personae ogólnie rzecz biorąc prześcigają się we wprawianiu widza w zakłopotanie. Wspomniany Denny już na początku filmu bez większego zastanowienia wskakuje do łóżka, w którym Johnny i Lisa okładają się poduszkami w ramach gry wstępnej do gry wstępnej... i przez resztę filmu zachowuje się tak, jakby w jego głowie działo się coś bardzo niepokojącego. „The Room” spokojnie mógłby się doczekać spin-offu, w którym Denny zostaje seryjnym mordercą... Lisa niemal mu dorównuje, zachowując się jak jeszcze większe dziecko. Kulminacyjny punkt filmu, impreza urodzinowa na cześć Johnny'ego, błyskawicznie zmienia się w katastrofę, gdy zaprasza ona wszystkich na chwilę na dwór... i zaczyna namiętnie całować się z Markiem w pokoju. Nie trzeba być geniuszem, by domyślić się dalszego ciągu. Wszyscy zresztą zachowują się jak idioci, włącznie z samym Johnnym, który próbuje zatrzeć złe wrażenie rzucając życiowymi mądrościami na prawo i lewo („Jeśli mnóstwo ludzi będzie się kochać, świat byłby pięknym miejscem” - sic, tłum. własne).

To jakże poetyckie zdanie to fantastyczny punkt wyjścia do przedyskutowania przedostatniego gwoździa do trumny dzieła pana Wiseau: dialogów. To, że każde wejście postaci ma miejsce przy akompaniamencie pozbawionego emocji „Oh, hi, [imię]”, to jeszcze pikuś. Mieści się to zresztą w ramy jednego z głównych grzechów filmu – powtarzalności; ciężko nie parsknąć, gdy siódmy raz usłyszymy, że Mark to najlepszy przyjaciel Johnny'ego. Najbardziej powala jednak skrajna losowość i nieuporządkowanie niektórych kwestii. Ten jeden przykład starczy za cały materiał dowodowy w tej kwestii... ale dla porządku dodajmy jeszcze lepszy. Dołóżmy do tego niezmiernie dramatyczne kwestie, wypowiadane głównie przez Johnny'ego w kluczowych momentach tragedii, a dostaniemy...

...słaby film. No, zgoda, bardzo słaby. Niepojmowalnie tragicznym czyni go jeden czynnik, a jest nim Tommy Wiseau. Pozostali aktorzy są drewniani, ale nie wykraczają specjalnie poza normy szeroko pojętej klasy B. Wiseau zaś... Po pierwsze, wygląda jakby właśnie wyszedł z trumny. Po drugie, cechuje się dziwacznym, niemożliwym do sprecyzowania akcentem. No i jakby tego było mało, gra... nie, on nie gra. On tworzy kreację nieśmiertelną. On jest Johnnym. Przykłady można mnożyć i mnożyć, a i tak będzie mało. Tego człowieka po prostu trzeba zobaczyć w akcji. Jeśli nie jest on najgorszym aktorem świata, to przynajmniej ma duże szanse w walce o podium.

Tommy Wiseau, "Dojenie krów dla początkujących".
O "The Room" dałoby się napisać pokaźnych rozmiarów tomiszcze. Mamy tu do czynienia z tworem, który powinno się pokazywać każdemu młodemu adeptowi sztuki filmowej: jeżeli można popełnić jakiś błąd, czy to w scenariuszu, czy w reżyserii, czy w grze aktorskiej, ten błąd pojawia się w dziele Wiseau. „The Room” to kuriozum nad kurioza – film, który trzeba zobaczyć, żeby uwierzyć w jego istnienie. Zastanawiają tylko dwie rzeczy. Po pierwsze, jakim cudem budżet wyniósł bite sześć milionów zielonych, skoro najdroższa scena to wyrzucenie telewizora przez okno? Po drugie, i chyba ważniejsze: czy Wiseau naprawdę jest takim szaleńcem na jakiego wygląda, i dlatego nikt nie odważył mu się powiedzieć, jaki syf powstaje pod jego okiem...?

Obejrzenie filmu w całości polecam tylko najodważniejszym.

WERDYKT: PONIŻEJ WSZELKIEJ KRYTYKI (1/10)


*1 USD = 3,1674 PLN (kurs z dn. 05. 02. 2012)

P.S. Fanom polecam amatorską grę point&click, będącą "hołdem" dla filmu:
http://www.newgrounds.com/portal/view/547307

4 komentarze:

  1. Everybody betrayed me! I'm fed ap with this world.
    Johnny

    OdpowiedzUsuń
  2. Cudowna recenzja, lepiej nie dałoby się tego opisać. A i tak podziwiam za odwagę,która była niewątpliwie niezbędna przy nawet próbach recenzji tego (zgrzeszę) FILMU.

    OdpowiedzUsuń
  3. Film wyszedł tak drogo z powodu idiotycznie wielkich i zupełnie niepotrzebnych technik produkcji, m. in.

    - wydanie większości budżetu na muzykę na licencję do wykorzystania "Happy Birthday" (!)
    - nakręcenie całego filmu dwoma kamerami: 35 mm i cyfrową, a następnie przemieszanie scen w montażu (Tommy powiedział, że nie widział różnicy, więc wykorzystał obie)
    - kupienie na własność całego sprzętu (zazwyczaj się wypożycza, nawet do drugich produkcji)
    - kręcenie całego filmu w wynajętym studio, a scen na dachu z green screenem

    OdpowiedzUsuń

Naprawdę chcesz dodać komentarz? To zbyt miłe żeby było prawdziwe...