wtorek, 15 maja 2012

IRON SKY - RECENZJA


Nie trzeba mieć sokolego oka, by dostrzec, że Hollywood i ogólnie większa część amerykańskiej kultury popularnej niesie ze sobą przekazy liberalne. Tak to już ze środowiskami artystycznymi bywa i koniec końców można się do tego przyzwyczaić. Jakież było moje zdziwienie, gdy podczas seansu „Iron Sky”(czemu tytułu nie przetłumaczono na polski?), filmu jak najbardziej europejskiego, czułem się, jakbym był tłuczony po głowie naprawdę banalną i prymitywną satyrą na amerykańskich polityków prawicowych. Słowo daję, przy odpowiedzialnych za ten film Finach Michael Moore wygląda jak umiarkowany centrysta.

W tym miejscu warto chyba wspomnieć, że mówimy o filmie, w którym do inwazji na Ziemię szykują się... naziści z kosmosu. Tak! Ich grupa w 1945 roku wymknęła się na ciemną stronę Księżyca, zakładając tam bazę-miasto w kształcie swastyki. W 2018 zupełnym przypadkiem napotykają ich dwaj astronauci. Niemcy likwidują jednego z nich, a drugiego zabierają do niewoli. Odkrywają, że dzięki mocy jaką ma współczesny telefon komórkowy mogą wreszcie uruchomić straszliwą machinę wojenną, dzięki której będą mogli podbić Ziemię. Na ich nieszczęście w urządzeniu szybko pada bateria, co prowokuje ich do wysłania małego oddziału rekonesansowego na Ziemię w celu zdobycia bardziej wytrzymałych źródeł energii. Na jego czele staje niejaki Klaus Adler, wojskowy, który ma plany zostania nowym fuhrerem IV Rzeszy...

I tak, właśnie taki film okazuje się niesamowitą słabizną. Choć koncept zapowiada absurdalną komedię, w praktyce wychodzi pokraczny twór wypełniony żartami ciosanymi tak grubo, że niemal w komplecie wprawiają one w konsternację, a czasem wręcz w zupełne osłupienie. Można tylko załamać ręce, gdy następuje odegranie wielokrotnie przerabianej na Jutubie sceny z „Upadku”, w której to Adolf Hitler wyprasza wszystkich poza najwyższymi dowódcami, po czym zaczyna się na tych ostatnich wydzierać. Tutaj nie ma mowy o parodii – to po prostu tępe odtworzenie, które jest zupełnie zbędne, a do tego ani trochę nie bawi, bo nie ma w nim tych elementów, które zrobiły z owego fragmentu mem. Żeby było jasne: Adolf Hitler krzyczący po niemiecku, czyli w języku przez większość odbiorców rozumianym słabo lub wcale, z napisami sugerującymi, że wkurza o brak GTA IV na pecetach: śmieszne. Losowa, właśnie wprowadzona do akcji kobieta rzucająca w mowie królów burzą faków: nuda, zażenowanie, rozpacz. A im dalej, tym gorzej.

Pierwszym z bardzo licznym błędów „Iron Sky” jest zrobienie z fabuły satyry politycznej o subtelności niemieckiego - nomen omen - drwala. Pani prezydent USA, jak-nic-Sarah-Palin-ale-jej-imię-nie-pada-więc-twórcy-tylko-puszczają-do-widza-oko, odzyskuje utracone uwielbienie obywateli po tym, jak zapożycza od przybyszy retorykę nazistowską. Wyborne! Amerykanie posiadają tajną broń kosmiczną, nazwaną na cześć George'a W. Busha. Boki zrywać! A do tego po odkryciu istotnych zasobów energetycznych na Księżycu – tu proszę uważać – Jankesi postanawiają zagarnąć je dla siebie, nieważne w jaki sposób! Ha, cóż za trafne spostrzeżenie, to właśnie Stany! A, i zgadnijcie, kto zostaje wybrany na dowódcę sił przeciwko kosmicznym nazistom. Kompetentny wojskowy? Nie, doradczyni pani prezydent odpowiedzialna za jej imidż! Nie wytrzymam, to przecież sama prawda!

Ale nawet poza tym okrutnie banalnym przekazem humor leży na całej linii. Nie powiem, jest dosłownie kilka całkiem zabawnych fragmentów, ale giną one w zalewie wszechogarniającej nędzy. Kiepskie są postaci, kiepskie są dialogi. Można by pomyśleć, że nie da się zepsuć takiego filmu – wystarczy wrzucić karykaturalnie szablonowych bohaterów i śmieszne momenty pojawią się same. Dzieje się coś wprost przeciwnego: praktycznie wszyscy są najzwyczajniej w świecie irytujący. W miarę zjadliwą postacią jest co najwyżej nieszczęsny czarnoskóry astronauta, na którym księżycowi naziści dopuszczają się haniebnych eksperymentów. Całkiem nieźle przedstawia się również jego oprawca, stereotypowy do bólu, a przez to wcale zabawny szalony naukowiec, który jest jednak postacią nieledwie epizodyczną. Poza tym otrzymujemy galerię ludków, których najzwyczajniej w świecie nie chcemy widzieć na ekranie – no ale gdy znikają, pojawiają się kolejne, których nie mamy ochoty oglądać jeszcze bardziej.

Zawodzi również fabuła sama w sobie. Pal licho, że jest rozczłonkowana i nieprzewidywalna – kombinowanie przynajmniej każe nam się w paru momentach zastanawiać, co będzie dalej. Niestety, poprowadzona jest za pomocą zgranych do niemożliwości klisz, których nie powstydziłby się najczerstwiejszy film akcji. To tutaj dałoby się pobawić konwencją, a zamiast tego otrzymujemy poważne, a zarazem sztampowe do bólu fragmenty. Film zresztą ogólnie nie wie, czym chce być. Niektóre sceny są na dobrą sprawę czysto dramatyczne, inne to absurdalna komedia, a do tego wszystkiego dochodzą jeszcze takie, w których w ogóle nie wiadomo, czy mamy się śmiać, płakać, czy załamać ręce.

Niestety, w moim przypadku najczęstsza była ta trzecia reakcja. Z której strony by nie spojrzeć, dokumentnie schrzaniono film opowiadający o nazistach z kosmosu. Nazistach! Z kosmosu! Niestety, nie pierwszy i pewnie nie ostatni raz wyszło na jaw, że z pogiętego pomysłu bardzo ciężko stworzyć dobry film. Ale czy nie można było zrobić choćby zjadliwego? Bardzo chciałem polubić „Iron Sky”, lecz w ostatecznym rozrachunku jest to po prostu twór płytki, momentami żenujący, chaotyczny, a do tego wszystkiego dość nudny. Dziękuję, zostanę przy Hollywoodzie. Tam przynajmniej mają lepsze efekty.

WERDYKT: SŁABY (3/10)

1 komentarz:

  1. Witaj!
    Całkowicie nie zgadzam się z twoją oceną filmu :P
    zapraszam do obejrzenia mojej kontry na tego typu recenzje:

    http://www.youtube.com/watch?v=eyy7iPcEaYw&feature=youtu.be

    OdpowiedzUsuń

Naprawdę chcesz dodać komentarz? To zbyt miłe żeby było prawdziwe...