Mam nadzieję, że coraz śmielsze próby przeniesienia Halloween na polski grunt spalą na panewce. Z prostego powodu – podobnie jak Walentynki, jest to w pierwszym rzędzie święto paskudnej, śmierdzącej komerchy. Są jednak i dobre strony jego istnienia – jednym z nich jest pojawienie się w Playstation Store klasycznego tytułu na PSOne – pierwszego Silent Hilla. Tytuł od Konami, choć technicznie cokolwiek przestarzały, po dwunastu latach od premiery trzyma się świetnie.
Zarys historii jest pewnie wszystkim doskonale znany, ale nie zaszkodzi go przytoczyć. Harry Mason, owdowiały pisarz, samotnie wychowuje swoją siedmioletnią córkę Cheryl. Jadąc z nią na wakacje do tytułowego miasteczka, u kresu drogi, w środku nocy, rozbija się, próbując wyminąć dziewczynę, która zupełnie znikąd pojawiła się na środku drogi. Gdy Harry odzyskuje przytomność, jest już jasno, okolicę pokrywa gęsta mgła, a jego córka zniknęła. Nasz bohater rusza na poszukiwania, nie przypuszczając, że trafił w sam środek piekła...
Powiedzmy sobie od razu – klimat pierwszego „Sajlenta” miażdży. Miasto, odcięte od świata (dosłownie – ulice kończą się bezdennymi przepaściami, uniemożliwiając ucieczkę), całkowicie wyludnione (nie licząc dosłownie kilku osób i – rzecz jasna – plejady wszelakiej maści wrogich kreatur), a także, co najważniejsze, nieustannie balansujące między dwoma formami. W pierwszej z nich nad miastem wisi wspomniana mgła, pada śnieg – w lecie! - i wszędzie krążą mniej lub bardziej groźne potwory. Gdy jednak w oddali zawyją syreny, robi się niewesoło. W przeciągu kilku sekund zapada noc, ulice i podłogi zamieniają się z asfaltu i drewna w kraty, pod którymi widnieje ciemność, śnieg zamienia się w deszcz, ściany i drzwi pokrywa rdza i krew, co jakiś czas można się natknąć na zmasakrowane zwłoki, które ledwo można zidentyfikować jako ludzkie... Ten „alternatywny” świat, jeden ze znaków rozpoznawczych serii, właśnie w „jedynce” wypada najbardziej sugestywnie. Nie on jeden zresztą: żaden sequel nie potrafił być równie straszny, co najstarszy przedstawiciel rodu.
Och, Harry, ty żartownisiu... |
Jeszcze lepiej atmosferę buduje dźwięk. Akira Yamaoka, autor ścieżki, po raz pierwszy ukazuje tu swój niewątpliwy geniusz. Czystej muzyki nie ma tu wiele, ale gdy już się pojawia, to naprawdę zapada w pamięć – począwszy od nieśmiertelnego utworu tytułowego, towarzyszącego nam w intrze, a kończąc na przezabawnym motywie ilustrującym zakończenie UFO. Cała gra opiera się jednak na ciszy, zakłócanej tylko mrocznym ambientem, dziwnymi hałasami, krokami bohatera, wyciem potworów i dzwonieniem kieszonkowego radyjka, które ostrzega nas, że w pobliżu znajdują się wrogowie.
Oprawa dźwiękowa zasługiwałaby na najwyższą notę, gdyby nie jeden jej element - żenujący voice acting, który psuje doskonałe wrażenie ogólne. Aż ciężko uwierzyć, że Konami rok wcześniej wydało Metal Gear Solid. W „Sajlencie” kwestie wypowiadane są z werwą Tomasza Knapika czytającego dialogi w pornosach, a ponadto między poszczególnymi kwestiami pojawiają się co i rusz nienaturalne przerwy. Sami aktorzy też nie zachwycają – podejrzewam, że dżentelmen podkładający głos Harry'ego nie bez powodu nie podpisał się nazwiskiem pod swoimi wyczynami. Nie pomagają i dialogi, miejscami rodem z najgorszych horrorów klasy B – tu znów bryluje główny bohater, niemalże co scenę rzucający swoim flagowym „What is this?”.
Naprawdę szkoda, bo rzutuje to na fabułę, a ta jest co najmniej godna uwagi, choć może nie wspina się na psychologiczne wyżyny „dwójki”. Spory wpływ ma na to fakt, że, podobnie jak to ma miejsce z grafiką, mnóstwa rzeczy musimy się domyślać sami, Ba, niezbędne może się okazać zapoznanie się z analizą opowieści (w sieci znajdziemy takowe również w języku polskim). Historia miejscowego kultu, jego ofiar i chorych wierzeń naprawdę wciąga, a niezłomność Harry'ego, który jest gotów na wszystko by uratować córkę, stanowi dodatkową motywację do przebijania się przez nieprzyjazne turystom miasto. Pięć zakończeń to przysłowiowa wisienka na torcie.
Ot, typowy pokoik w Otherworldzie. |
Co tu dużo mówić, dla fanów horroru jest to pozycja absolutnie obowiązkowa. Wersję na poczciwego PSXa ciężko dorwać, a na PCta wyszła tylko nieoficjalna konwersja, w której miejscami nieznośnie sypie się grafika i dźwięk. Każdy posiadacz PS3, który choćby z tych względów nie miał okazji zapoznać się z poszukiwaniami Harry'ego Masona, nie powinien się wahać ani chwili – Silent Hill jest wart tych 26 złotych. To w końcu tytuł, który na zawsze zmienił oblicze survival horrorów. No i, nie oszukujmy się, nadal prawdopodobnie najstraszniejsza gra w historii. Tylko trochę szkoda, że nie ma co liczyć na remake z prawdziwego zdarzenia.
WERDYKT: REWELACYJNY (9)
Dlatego ja jeżdżę tylko z biurami podróży.
OdpowiedzUsuńŚwietna recenzja :) Jestem fanką serii silent hill i cieszę się bardzo że ten tytuł trafił na PSN bo inaczej nie miała bym możliwośći zagrać w tą cześć.Zgadzam się że vois acting jest okropny nieporównywalny z tym z silent hill 2
OdpowiedzUsuń