poniedziałek, 3 października 2011

PINKERTON – RECENZJA

http://upload.wikimedia.org/wikipedia/en/c/ca/Pinkerton_cover.jpgAch, Weezer. O mało którym zespole równie często mówi się, że się „zepsuł”. Na dokonania grupy w XXI wieku wielu spluwa, zresztą nie bez powodu. Ogromną renomą cieszą się za to dwa pierwsze wydawnictwa – debiutancki „niebieski” album i właśnie Pinkerton. Ale ten drugi przebył ciężką drogę do uznania, a przy tym o mały włos nie doprowadził grupy do rozpadu. Rzadko kto może się w końcu pochwalić obecnością swojej płyty na liście najgorszych albumów roku według Rolling Stone. Jeszcze rzadziej zdarza się, że tak przyjęte dzieło z biegiem lat zostaje uznane za opus magnum.

Nie oszukujmy się, Rivers Cuomo i spółka popełnili tą płytą komercyjne samobójstwo. Ich pierwszy longplay był bezwstydnie popowy, pełen chwytliwych refrenów i momentami uroczo naiwnych piosenek o miłości, surfowaniu, byciu, za przeproszeniem, nerdem i... swetrach. Pinkerton na dobrą sprawę rzuca to wszystko w diabły. Wystarczy kilkanaście sekund pierwszego utworu, o jakże wdzięcznej nazwie „Tired of Sex”, żeby zauważyć, jak bardzo zmienił się Weezer. Trochę zakłóceń, potem wejście głośnej, garażowej perkusji, wreszcie powolny, ciężki, a przy tym dziwacznie przesterowany riff. Gdy Cuomo zaczyna śpiewać dokładnie o tym, co sugeruje tytuł, nie ma już żadnych wątpliwości. Kiedy oczekujący przyjemnego brzmienia słuchacz dochodzi do siebie, hałaśliwe crescendo akurat dopełnia dzieła zniszczenia.

To ledwie pierwsze trzy minuty. Później bywa już różnie, ale styl na dobrą sprawę nie ulega zmianie. Muzycznie, nie oszukujmy się, czasem jest lepiej, a czasem gorzej. Całość ledwie przekracza pół godziny, a i bynajmniej nie wszystkie z dziesięciu piosenek to diamenty. Nie brakuje jednak kawałków jeśli nie świetnych, to przynajmniej wpadających w ucho z czasem. Mniej lub bardziej natychmiastowy jest tylko „The Good Life”, jeden z singli, który spokojnie mógłby się znaleźć na poprzedniej płycie. Promujący album „El Scorcho” to już z kolei utwór stanowiący kwintesencję Pinkertona – zaczyna się leniwie i nie zmienia się to w zasadzie przez całe dwie zwrotki i dwa refreny, by zupełnie nieoczekiwanie wybuchnąć... i niemal natychmiast znów wrócić do punktu wyjścia, tym razem na dobre. Sporo piosenek sprawia tu wrażenie równie chaotycznych, choć tak naprawdę nie wymykają się one specjalnie poza zwyczajową strukturę muzyki rozrywkowej. Jasne, instrumenty przez większość czasu brzmią mocno i surowo, solówki są jazgotliwe, a i czasem przejdą w urocze kakofonie. Mimo tego Weezer, choćby się nie wiadomo jak starał, nie jest w stanie ukryć swoich popowych korzeni i pod dziesięcioma warstwami ciężkich gitar. Cuomo nieraz i nie dwa wrzaśnie porządnie do mikrofonu, ale to nadal ten sam fajtłapowaty okularnik, którego nikt by nie wziął za gwiazdę rocka – po prostu tym razem ma złamane serce, więc zawodzi i krzyczy zamiast śpiewać serenady. Gitary skrzeczą i warczą, ale wciąż częściej produkują w gruncie rzeczy bardzo melodyjne brzmienie całości. Nadal jest to pop inteligentny, podobnie jak na „niebieskim” albumie (czego nie da się już powiedzieć o większości wyczynów grupy na przestrzeni paru ostatnich lat) – po prostu od poprzedniej płyty stał się nieco cięższy, nie tylko brzmieniowo, ale i – co okazuje się wielokroć ważniejsze – tekstowo.

W końcu Pinkerton spotkał się z wyjątkowo chłodnym przyjęciem nie ze względu na warstwę muzyczną. Tu idzie o teksty. Po wsłuchaniu się w nie nikt nie powinien mieć wątpliwości, że Cuomo przechodził przez wyjątkowo paskudny okres w swoim życiu, gdy pisał słowa do obecnych tu piosenek. Jasne, muzycy wielokrotnie wypruwali z siebie metaforyczne flaki ku uciesze szukającej katharsis gawiedzi, ale frontman Weezera idzie o krok dalej. Jego wyznania są do tego stopnia szczegółowe i bezpośrednie, że nieustannie balansują przez to na granicy artystycznego kiczu. Nigdzie nie widać tego lepiej, niż w bodaj najlepszej piosence z całego zestawu – strategicznie umieszczonej w samym środku „Across the Sea”. Cuomo opowiada, jak to (w erze przedinternetowej) otrzymuje list od nastoletniej fanki z Japonii, który utrzymuje go przy życiu w trudnych chwilach. Musi jednak być z nim naprawdę źle, skoro wącha i liże kopertę, myśląc przy tym, w co dziewczyna się ubiera i jak dotyka się w nocy... Tak, tu nie ma żadnych hamulców. Historie w innych piosenkach wcale nie są mniej dosadne: mamy tu pechowe uczucia żywione do lesbijki („Pink Triangle”), toksyczny związek z niebezpieczną dziewczyną („No Other One”), wreszcie wynikającą z tych wszystkich sercowych porażek rezygnację (It's just sexual attraction, not something real, so I'd rather keep wackin' - „Why Bother?”) i utonięcie w pustym, przygodnym seksie („Tired of Sex”). Nie oszukujmy się – nie każdemu musi to przypaść do gustu, ale ciężej o bardziej wymowną płytę antymiłosną. Powtórzmy, mówimy o zespole, który ledwo co przebił się do mainstreamu leciutkim, pozytywnym pop rockiem!

Ciężko jednoznacznie ocenić tę płytę. Czy to najlepszy album Weezera? Być może; na pewno ze wszystkich zostawia u uważnego słuchacza najtrwalszy ślad. Szkoda tylko, że nie sposób go polecić jako dziesięć równorzędnych piosenek, nawet jeśli tworzą naprawdę interesującą całość. Niemniej niewątpliwie warto się z Pinkertonem zapoznać bliżej. Może on słuchacza odepchnąć, momentami zniesmaczyć... a może też trafić go prosto w serce. Obiektem kultu nie staje się za nic. A że trzeba do tego obnażyć swe uczucia przed milionami i zaryzykować całą muzyczną karierę? Cóż, nikt nie mówił, że będzie łatwo. Gdyby jeszcze dalsze poczynania Weezera nie zmieniły się w uciekanie od nagrania drugiego Pinkertona za wszelką cenę...

WERDYKT: BARDZO DOBRY PLUS (7+)

1 komentarz:

Naprawdę chcesz dodać komentarz? To zbyt miłe żeby było prawdziwe...