piątek, 10 czerwca 2011

HOBO WITH A SHOTGUN – recenzja


Pamiętacie jeszcze „Grindhouse” Tarantino i Rodrigueza? Poza dwoma filmami w reżyserii tychże panów, w ramach projektu powstały też cztery fałszywe zwiastuny nieistniejących filmów klasy B – jeden z nich, „Maczeta”, doczekał się niedawno wersji pełnometrażowej, która zagościła i w naszych kinach. Ale to nie wszystko. Twórcy ogłosili konkurs na najlepszy amatorski trailer tego typu. Zwyciężyło dzieło autorstwa Kanadyjczyka, Jasona Eisenera, z którym zdecydowanie polecam się zapoznać:



Trzy lata później rozpoczęto zdjęcia do filmu z Rutgerem Hauerem w roli głównej, z tym samym reżyserem za kamerą.

„Hobo”, w przeciwieństwie do „Maczety” (do którego porównania są nieuniknione) nie jest filmem hollywoodzkim – to w gruncie rzeczy nadal cokolwiek niskobudżetowe, kanadyjskie kino pozbawione – poza Hauerem – jakichkolwiek gwiazd, czy choćby rozpoznawalnych aktorów, co ma swoje dobre i złe strony... Ale po kolei. Fabuła w zarysie nie różni się niemal wcale od tej przedstawionej w zwiastunie – tytułowy bezimienny włóczęga trafia do Hope Town, miasta tak zanurzonego w przemocy, że można się tylko zastanawiać, jak ktokolwiek jest w stanie przeżyć tam więcej niż kilka dni. Zanim nasz bohater sięgnie po swój atrybut i zacznie na własną rękę wymierzać sprawiedliwość, przyjdzie mu obejrzeć kilka niezwykle nieprzyjemnych scen, a i paru boleśnie doświadczyć na własnej skórze. Scenariusz uruchamia tu wszystkie schematy, jakich można się po nim spodziewać – miastem twardą ręką rządzi szalony szef gangu; policja jest skorumpowana, a funkcjonariusze niewiele różnią się od bandziorów; jedyną porządną osobą, jaką napotyka Hobo jest młoda prostytutka... Do tego już na starcie widzimy, że jeśli chodzi o przemoc dostajemy jazdę bez trzymanki, ale poza tym film rozkręca się stanowczo zbyt wolno. Na szczęście potem akcja przyspiesza i niemal nie zwalnia do samego końca, jednak pierwsza połowa jest, ogólnie rzecz biorąc, taka sobie.

Całość fabuły zresztą, niestety, trochę przynudza, brakuje jej jakichś mocniejszych zwrotów akcji i – przede wszystkim – czerstwych dialogów. Wszystkie godne uwagi teksty znajdowały się w trailerze – tutaj po prostu sceny z nimi nakręcono na nowo i mniej lub bardziej zmodyfikowano (ze względu na zmiany w obsadzie żaden fragment zwiastunu nie pojawił się bezpośrednio w filmie, jak miało to miejsce w „Maczecie”). Poza nimi dialogi nie są ani dobre same w sobie, ani – niestety! - celowo tak słabe, że aż rozbrajające. Ot, choćby scena znana z trailera już właściwego filmu (do obejrzenia poniżej), w której Hobo prawi monolog grupie noworodków w szpitalu – w zwiastunie robiła ona wrażenie, wspaniale przedstawiając postać tytułową. W filmie pojawia się ona trochę znikąd, znów spowalnia akcję i sprawia wrażenie wrzuconej nieco na siłę. Znamienne jest zresztą to, że chyba najciekawszy fragment filmu to seria scen następujących zaraz po tym, jak Hobo wchodzi w posiadanie shotguna i zaczyna swego dzieła - a na tym opierał się pierwotny, dwuminutowy projekt. Poza tym jest kilka przebłysków geniuszu – trzeba uważać, żeby nie przegapić listy osób pojmanych przez Plagę, dwuosobowy oddział opancerzony, ciężko też zapomnieć o tym, co znajduje się w jednym z pokojów u wspomnianego szefa mafii. To mimo wszystko trochę za mało, by uczynić historię interesującą.

W sumie można jednak, poniekąd słusznie, stwierdzić, że w takim filmie nie chodzi o fabułę, a o sceny ekstremalne. Fani obrzydliwości zdecydowanie nie będą zawiedzeni tym aspektem filmu Eisenera – poznamy bardzo ciekawą formę dekapitacji, dowiemy się, jak zrobić z człowieka pełnoprawną piñatę, czy wreszcie zostanie nam przedstawiona siła przebicia kości wystającej z pozostałości uciętej ręki. Jest ostro, masowo i zupełnie bez smaku, pod tym względem film spełnia wszystkie oczekiwania. To właśnie ta dobra strona podziemności „Hobo” - „Maczeta” bez wyjątku pokazywał przemoc jako cyrk, przerysowaną, komiksowo przegiętą zabawę, przy której widz miał się tylko i wyłącznie śmiać (pamiętna scena z jelitem pierwsza przychodzi tu na myśl). Estetyka Eisenera jest zgoła inna, częściej szokująca niż zabawna, tak samo zresztą jak sama historia, która, choć przerysowana, wydaje się dziwnie realistyczna. O ile trudno mi sobie wyobrazić widzów, którzy na „Maczecie” do końca nie zdają sobie sprawy z tego, że oglądają parodię filmów klasy B, tak „Hobo” zdaje się skręcać w tym kierunku tylko momentami, przez większość czasu traktując swoją opowieść serio. Ciężko jednoznacznie stwierdzić, czy wyszło to filmowi na dobre – kwestia gustu. Sam mam mieszane uczucia.

Jeśli chodzi o grę aktorską, nie ma się do czego przyczepić. Wszyscy dobrze wczuwają się w swoje przerysowane, czarno-białe postaci, ale nikt nie wybija się z tłumu, nie licząc może Hauera, który wręcz wybornie sprawdza się w roli mocno styranego życiem włóczęgi. Poza nim w pamięć zapada najmocniej wspomniana Plaga, przy czym obaj członkowie oddziału są okryciu blachą od stóp do głów i większość czasu milczą, więc trudno tu mówić o jakichś wybitnych rolach. Koniec końców w kinie tego formatu ciężko spodziewać się więcej - dość, że nikt z aktorów nie irytuje.

To samo można powiedzieć o całości. „Hobo with a Shotgun” to dobry film, ale z założenia celujący w pewną niszę, i nie do końca tę, co oba grindhouse'owe wyczyny Rodrigueza. Mamy tu do czynienia nie tyle z pastiszem, co z czystej krwi klasą B, tylko od czasu do czasu puszczającą do widza oko. Przyznam, że znając źródło nie do końca tego się spodziewałem, ale i tak film polecam – może i nic wybitnego, ale dla fanów exploitation movies jak znalazł.

WERDYKT: DOBRY (6/10)

Trailer filmu właściwego (dziwne tłumaczenie, ale lepsze niż nic):

P.S. Film póki co nie doczekał się oficjalnej dystrybucji w Polsce, a i o premierze kinowej cicho - stąd też brak polskiego tytułu, choć gdzieniegdzie da się napotkać "Włóczęgę ze strzelbą", co wydaje się tłumaczeniem rozsądnym i bezpiecznym.

1 komentarz:

  1. Film faktycznie jakby nie do końca udany. Pewnie gdyby powstał w latach 80-tych, teraz krążyłby gdzieś w podziemiu jako dzieło niemal kultowe, ale skoro nakręcono go niedawno - można uznać "Menela ze Strzelbą" co najwyżej za hołd dla starych arcydzieł klasy B. Kilka smaczków uprzyjemnia zabawę, ale w ogólnym rozrachunku nie ma tu nic nadzwyczajnego. Może poza tym, że na tle Maczety i Planet Terror, tu przemoc faktycznie jest mroczniejsza i bardziej realistyczna. I to tyle.

    OdpowiedzUsuń

Naprawdę chcesz dodać komentarz? To zbyt miłe żeby było prawdziwe...