wtorek, 14 czerwca 2011

X-MEN: PIERWSZA KLASA – recenzja

Filmy o superbohaterach od pewnego czasu zdają się przeżywać renesans. „Mroczny rycerz” i „Watchmeni” przypomnieli, że można stworzyć w tym gatunku prawdziwe dzieło, z dorosłą, przemyślaną fabułą. Ku mojej ogromnej radości, prequel „X-Menów” podtrzymuje ten trend, i choć w przeciwieństwie do powyższych nie jest filmem zahaczającym o wybitność, to stanowi niezwykle miłą niespodziankę.

Tak, niespodziankę – duży ekran nigdy nie był bowiem dla mutantów jakoś wybitnie gościnny. Czteroczęściowa seria miała momenty lepsze i gorsze, ale nie wydała na świat niczego zdecydowanie wybijającego się ponad przeciętność. Stąd nie czekałem na „piątkę”, a plakaty promujące film zdawały się potwierdzać, że nie warto - ot, paru mutantów w obciachowych strojach, spośród których rozpoznawalnych było tylko dwoje. Do kina trafiłem przypadkiem, gdy obiło mi się już o uszy parę dobrych recenzji i zdążyłem poznać zarys fabuły.

Do rzeczy. Gdy mały telepata, Charles Xavier, spędza bezstresowe dzieciństwo w rezydencji swoich rodziców gdzieś w Wielkiej Brytanii, moce jego rówieśnika, Erika, stają się obiektem zainteresowań podłego naziola, doktora Schmidta, który zabija matkę chłopca by zmusić go do zaprezentowania swoich zdolności. Gdy kilkanaście lat później przyszły Profesor X publikuje swoje pierwsze prace naukowe o – jakżeby inaczej – mutacjach (a przy tym imprezuje i wyrywa panny po pijaku), Erik wyrusza na polowanie, chcąc zemścić się na Schmidtcie. Obaj bohaterowie spotykają się w dosyć nieprzyjemnych okolicznościach, odkrywając, że łączy ich wspólny cel – Schmidt, teraz znany jako Sebastian Shaw, okazuje się również być mutantem; co więcej, marzy on o wybiciu całej ludzkiej rasy poprzez doprowadzenie do trzeciej wojny światowej. Xavier i Magneto łączą siły...

I to właśnie wzajemne relacje obu głównych bohaterów stanowią najważniejszy i chyba najciekawszy element opowiadanej historii. Dzieli ich dosłownie wszystko, zwłaszcza doświadczenia życiowe, które z Charlesa uczyniły idealistę, szukającego dobra tam, gdzie go nie ma, podczas gdy Erik stał się chłodny, z zasady wrogo nastawiony do innych, skupiony tylko na swojej zemście. Brzmi prosto, ale działa: zarysy charakterów są przekonujące, choć twórcy nie szaleją z przesadną psychologizacją. Rozbieżności w poglądach możemy zrozumieć, a mimo iż ciężko popierać niektóre metody działania przyszłego Magneto to da się znaleźć logikę jego myślenia – scenarzyści unikają prostego podziału na białe i czarne, zło nie bierze się znikąd. Koniec końców to Erik wychodzi na pragmatyka, a Xavier niemalże na naiwniaka, co uderza tym bardziej gdy wiemy, co będzie się działo w następnych chronologicznie częściach cyklu.

Trochę szkoda, że poza tymi dwoma postaciami brakuje nieco kogoś choć po części równie wyrazistego. Schmidt/Shaw, choć jego poglądy paradoksalnie inspirują Magneta, jest typowym komiksowym złoczyńcą, a jego gwardia przyboczna istnieje tylko po to, by ślepo spełniać jego rozkazy i wydaje się być zupełnie pozbawiona jakiegokolwiek charakteru – a trochę szkoda, bo jako ozdobniki sprawują się nieźle, zwłaszcza bezwzględny, diabłopodobny Azazel. Równie bezpłciowi są ci dobrzy, zrekrutowani przez Xaviera i Magneta młodziacy, którzy momentami zwyczajnie widza wkurzają. Momentami daje się odczuć zwyczajny przesyt – w scenariusz wepchnięto trochę za dużo postaci, więc siłą rzeczy wiele kończy jako efektowne szkice.

Nadrabia na szczęście sama opowieść. Trzeba przyznać, że fragmenty autentycznych wypowiedzi prezydenta Kennedy'ego to ostatnia rzecz, jakiej można się spodziewać po filmie o starych, poczciwych X-Menach – a jednak nie razi to tak bardzo, jak mogłoby się wydawać. Okazuje się, że to Shaw pociąga za sznurki w kryzysie kubańskim, co wychodzi całkiem do rzeczy i prowadzi do naprawdę trzymającego w napięciu, dramatycznego finału filmu. Znów wychodzi na to, że można przenieść komiksowe postaci do realistycznie przedstawionego świata i dobrze na tym wyjść. Przyjemnie wypada również sam klimat lat sześćdziesiątych, chwilkami całość zalatuje wręcz klasycznymi filmami o Jamesie Bondzie. Jako swego rodzaju purysta doceniam też to, że postaci będąc we Francji mówią po francusku, w Argentynie po hiszpańsku, w Rosji po rosyjsku, itd. - tego typu dbałość o szczegóły zawsze dodaje autentyczności.

Spodobał mi się też w „Pierwszej klasie” humor – żarty, zgodnie z zasadami kina tego typu, pojawiają się od czasu do czasu by rozładować mniej lub bardziej napiętą atmosferę, ale moim zdaniem tutaj wyszło to trochę lepiej niż zwykle. Dowcipy padają kiedy trzeba i są w znacznej większości co najmniej dobre. Wisienkę na torcie stanowi jedna, jedyna scena z Wolverinem, jednak nie zamierzam jej tutaj zdradzać – powiem tylko, że była chyba najlepszym momentem w całym i tak dobrym filmie.

Jedyny, moim zdaniem, poważniejszy problem „X-Menów” wynika z tego, że momentami za bardzo lawirują między kinem głębokim a czysto rozrywkowym. Z jednej strony sprawuje się to świetnie, bo i sceny cięższe (jak choćby początek i końcowa bitwa), i te ciut lżejsze (Erik na łowach, trening młodych mutantów) potrafią wypaść naprawdę dobrze same w sobie, tworząc przy tym spójną, wciągającą całość. Mimo tego wydaje mi się, że film cierpi przez to na lekki bo lekki, ale jednak pewien kryzys tożsamości. Chwilami oryginalność tonie w schematach – chyba naprawdę nikt nie potrzebuje oglądać kolejnej sceny, w której ci źli wycinają w pień całą straż tajnej bazy CIA, można też było darować sobie przewidywalną imprezkę integracyjną młodej gwardii Xaviera. Może gdyby scenarzyści poszli nieco bardziej na całość (jak w „Mrocznym rycerzu”) lub zgłębili dużo cięższe klimaty bez oglądania się za siebie (jak w „Watchmenach”, acz tutaj fani komiksu Alana Moore'a pewnie poszlachtowaliby reżysera gdyby zrobił co innego)... kto wie, czy nie powstałoby coś równie dobrego. Ogólnie jednak nie ma powodu do narzekań – twórcy „Pierwszej klasy” tchnęli nieco życia w skostniałą serię, robiąc film wystarczająco przystępny dla mas, ale przy tym trochę dojrzalszy niż przeciętnie, a i dający coś niecoś do myślenia. No i najzwyczajniej w świecie dobry. Jak dla mnie, jak banalnie by to nie zabrzmiało, zasłużyli na świadectwo z wyróżnieniem.

WERDYKT: BARDZO DOBRY (7/10)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Naprawdę chcesz dodać komentarz? To zbyt miłe żeby było prawdziwe...