sobota, 9 lipca 2011

SIMPLE MATH - recenzja

„I've got that rock and that roll!”, krzyczy Andy Hull gdzieś w samym środku czwartej, najbardziej chaotycznej piosenki na trzeciej płycie swojego zespołu. Ale, oczywiście, znając tych panów, trzeba od razu założyć, że nie będzie aż tak łatwo i jednoznacznie.

Manchester Orchestra to grupa, która ani nie pochodzi z Manchesteru, ani nie ma nic wspólnego z orkiestrą – a przynajmniej nie miała do tej pory. Pierwsze, co rzuca się w uszy na „Simple Math” to dramatyczne brzmienie skrzypiec, urozmaicające kilka utworów. To całkiem spora zmiana jak na zespół do tej pory w zasadzie ograniczający się do podstawowej dla rocka gamy instrumentów. No i trzeba przyznać, że działa to na korzyść – „skrzypiące” utwory niemal bez wyjątku zaliczają się do najlepszych na płycie, zwykle kończąc się z iście operową energią. Bardziej niż o chwytliwe refreny chodzi tu właśnie o ten rozwój całości, zwodniczo spokojny początek, a potem powolne, nieuchronne dążenie do potężnego finału – jednocześnie ciężko to nazwać progresywą, bo każda z tych piosenek trwa cztery, pięć minut. Chyba najlepiej wypada tu utwór tytułowy, który wydaje się osiągnąć crescendo w pierwszym refrenie, by w drugim zupełnie wybuchnąć w swoistym punkcie kulminacyjnym całej płyty. Potem wyciszenie i... to jeszcze nie koniec, przed nami ostatnia eksplozja. Wszystko w pięć minut i pięć sekund. A to tylko jedna z kilku takich piosenek. Koniecznie muszę tu wspomnieć o moim osobistym faworycie, „Pale Black Eye”, z niemal równie fantastyczną końcówką i jednym z mocniejszych występów wokalnych na albumie.

No ale skrzypce to nie jedyny sposób na budowanie gęstej atmosfery. Grupa najmocniejsze działa wystawia w „Virgin”, gdzie ni z tego, ni z owego pojawia się chór dziecięcy, żywcem wyjęty z Pink Floydów. Efekt jest co najmniej ciekawy, a już na pewno czyni ten właśnie utwór najmroczniejszym ze wszystkich obecnych. Strategicznie umieszczony w samym środku płyty, dokładnie między dwoma najbardziej przejmującymi skrzypcowymi ekstrawagancjami, teoretycznie stanowi moment wyciszenia, ale przy pierwszym przesłuchaniu właśnie on zapada w pamięć najmocniej.

Te zaskakujące dla nieprzygotowanego słuchacza momenty przeplecione są kawałkami czysto rockowymi. Tutaj zespół trzyma dotychczasową formę, jest chyba nawet lepiej, niż do tej pory - na poprzednich płytach kawałki "z kopem" nieraz bywały sztampowe i bez błysku. „Pensacola” i „April Fool” to z kolei świetne, prowadzone z jajem numery – ten pierwszy brzmi (pozornie) najradośniej z całego albumu, Hull sprawdza w nim pojemność swoich płuc, a całość wieszczy niespodziewana partia chórkowa, jakby żywcem wyjęta z wieczorku karaoke w jakiejś knajpie. Dodajmy przywodzący na myśl Neutral Milk Hotel refren i mamy najbardziej natychmiastowy kawałek ze wszystkich. Rozszalałe gitary, szarże wokalne i kontrolowany chaos to już z kolei „April Fool”, który spokojnie mógłby się znaleźć na „Mean Everything to Nothing”. Z jednej strony te dwie piosenki wydają się psuć cokolwiek ponury nastrój całości, ale jednocześnie ratują płytę przed przepompowaniem.

W tym z pewnością nie pomagają utwory z trzeciej kategorii – ponurych, akustycznych smutów. Do tej grupy należą „Deer” i „Leaky Breaks”, odpowiednio otwierające i zamykające płytę. Niestety, żaden z nich nie wnosi niczego ciekawego – o ile „Deer” ratuje tekst i krótki czas trwania, tak dla tego drugiego nie ma już żadnego usprawiedliwienia – jest długi i monotonny, zdaje się stać w miejscu. Panowie z Atlanty znów pokazują, że nie potrafią dobrze zamykać swoich płyt.

Osobny temat stanowią teksty. Hull znów otwiera się przed słuchaczami do tego stopnia, że nie ma co bajdurzyć o podmiotach lirycznych – to urywki z jego życia ubrane w słowa. Ma to swoje dobre i złe strony – na pewno jego szczerość może być niemal poruszająca, ale tematyka chyba nie do końca pasuje do tak pompatycznego brzmienia. W gruncie rzeczy przez większość czasu liryki mówią o rzeczach niezwykle przyziemnych, co może niektórych słuchaczy przyprawić o złośliwy grymas. Mocne lub zwyczajnie niejasne metafory mieszają się tutaj ze skrajną, średnio sprawdzającą się w formie piosenkowej prozą. Znamienne zresztą, że najlepiej wypada tutaj „Pensacola”, swoiste rozliczenie z własną megalomanią, gdzie Hull odpuszcza sobie górnolotność i włącza tryb ironii, bardziej złośliwej niż gorzkiej. Na drugim biegunie plasuje się „Simple Math”, równie zagadkowe jak towarzysząca tekstowi muzyka. Po drodze mamy opowieści o rozwodzie, byciu dupkiem... W takim tyglu łatwo o popadnięcie w pretensjonalność, więc tylko od słuchacza zależy, czy zdoła się jej doszukać. Hull często balansuje na jej granicy, a całości nie pomaga fakt, że ma dopiero dwadzieścia parę lat. Na swoje szczęście nie ma tu fragmentów ckliwych, a wokalista, tak jak powinien, także w tych co wątpliwszych ratuje się głosem, który z płyty na płytę brzmi coraz lepiej i pewniej, więc razi to trochę rzadziej niż można się spodziewać. Poza tym, co bardzo ważne, jego krzyki doskonale komponują się ze smyczkami.

Ogólnie więcej tu dobrego niż złego, ale „Simple Math” do ideału daleko. Momentami trochę brakuje spójności, a kilka piosenek jest najzwyczajniej w świecie przeciętnych – nadal największy problem dla grupy to utrzymanie stałego poziomu przez czterdzieści kilka minut, ale to się zdarza i największym tuzom. Mimo tego utwory między drugim a siódmym należą do najmocniejszych w dorobku Południowców. Koniec końców brakuje jakiejś prawdziwej iskry, która porwałaby tłumy, ale progres jest widoczny jak na dłoni. Jasne, ktoś powie, że każdy brzmi dojrzalej po dodaniu do swojej muzyki armii skrzypiec i wiolonczeli, ale to tylko pół prawdy. Poza tym nazwa zobowiązuje, nieprawdaż?

WERDYKT: BARDZO DOBRY PLUS (7,5)

Polecane utwory:

Pensacola
April Fool
Pale Black Eye
Virgin
Simple Math

P.S. Niezależnie od tego, czy zainteresowałem Was muzyką, wszystkim bez wyjątku polecam teledysk do „Simple Math”, który niewątpliwie kandyduje do miana wideoklipu roku (zasługuje też na obejrzenie w HD):


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Naprawdę chcesz dodać komentarz? To zbyt miłe żeby było prawdziwe...