wtorek, 19 lipca 2011

HEAVY RAIN – recenzja

Ach, Heavy Rain. Niewiele gier mogło się pochwalić takim rozgłosem medialnym jak produkcja francuskiego studia Quantic Dream. Opinii przy premierze rozniosło się co niemiara, ale wszyscy zgadzali się w jednej kwestii – takiej gry jeszcze nie było. Teraz, po ponad roku, gdy emocje już opadły, warto przyjrzeć się całości raz jeszcze, tym razem na chłodno.
http://blog.reelloop.com/wp-content/uploads/2010/03/Heavy-Rain-cover.jpg
Pierwsze, co rzuca się w oczy, to grafika, która przez te kilkanaście miesięcy praktycznie w ogóle się nie postarzała. Może i otoczenie jest nieco zbyt sterylne, ale nadrabia szczegółami – widać, że do każdej lokacji nieźle się przyłożono. Oczywiście pomaga tu fakt, że mamy do czynienia z często niewielkimi, zamkniętymi miejscówkami, ale w żadnym stopniu nie umniejsza to zasług developera. Zresztą pal licho otoczenie – spójrzmy na postaci! „Wirtualni aktorzy” to już nie wyrażenie na wyrost, tu każdy z bohaterów rusza się na swój sposób i ma swoje tiki, na twarzach widać emocje, a i mimika nie razi jak to się zdarza w innych grach. Czasami postaci na ekranie jest cała masa, a nie udało mi się namierzyć dwóch wyglądających tak samo – niby nic, ale pomaga w wykreowaniu wiarygodnego, żyjącego świata. Prawdziwy szok można jednak przeżyć dopiero wchodząc do materiałów dodatkowych, gdzie okazuje się, że żywi aktorzy podkładający głosy swoim wirtualnym odpowiednikom użyczyli im także swojego wyglądu – naprawdę trzeba chwilę się zastanowić, żeby zauważyć, że to już prawdziwa osoba!

Dźwięk to też porządna robota. Muzyka, poza paroma momentami, jest nienachalna, ale buduje atmosferę umiejętnie, równie dobrze mogłaby się znaleźć w podobnym gatunkowo filmie. Głosy, co piekielnie ważne, nie psują tu wrażenia oglądania, czy raczej uczestniczenia w filmie (co ciekawe, jeden z nielicznych momentów, gdzie ten element naprawdę zgrzyta, znajduje się na samiuteńkim początku – polecam zapoznanie się na Youtube z filmikiem „Press X to Jason”). Jest to tym bardziej godne uwagi, że znakomita większość obsady to Francuzi udający Amerykanów, co ma też swoje złe strony – choć nie da się nie pochwalić ich za całokształt, co wnikliwsi z pewnością wyczują, gdy komuś sypnie się akcent, a czasem nienaturalnie zabrzmi czyjeś „r”. Trochę się czepiam, a większość nieanglojęzycznych graczy i tak nie zauważy różnicy, ale trzeba fakt odnotować. Jest jeszcze pełna polska wersja językowa, ale nie mogę jej szczerze polecić – fakt, wypada lepiej niż w kilku innych grach, ale często mamy naprawdę przenędzne fragmenty. Stosować wedle uznania.

Kolejną, dużo ważniejszą chyba kwestię stanowi sama rozgrywka. Na dobrą sprawę nie zmieniła się ona praktycznie nic od czasu poprzedniego dzieła Francuzów, Fahrenheita – znów mamy tutaj menu kontekstowe zależne od miejsce, gdzie znajduje się bohater, oraz często i gęsto rozmieszczone QTE w scenach walk czy ucieczek. Zapomnijcie jednak o wielkich, kolorowych instrukcjach zajmujących środek ekranu – polecenia pojawiają się w przezroczysto-białych kwadracikach lub kółeczkach. Brzmi to intuicyjnie, ale prawda jest trochę bardziej szara – choć HR pozuje na grę dla laików, nawet na najmniejszym poziomie trudności trzeba być całkiem nieźle zaznajomionym z peestrójkowym padem żeby uniknąć głupich błędów. Ogólnie gra bywa momentami śmiesznie trudna, zmuszając nasze palce do komicznej gimnastyki. Nie pomaga też to, że łatwo pomylić symbole naciśnięcia z tymi oznaczającymi trzymanie (mały, biały trójkąt na górze znaczka) czy wciskania guzika jak najszybciej (wskaźnik drży). Czasami prowadzi to do żałosnych sytuacji, gdy przez wduszenie lub puszczenie niewłaściwego przycisku każe nam od nowa rozpocząć sekwencję choćby tak dramatyczną jak oddanie uderzenia kijem golfowym. Nasza postać zaczyna od nowa przyjmować postawę, chwytać kij dokładnie tak samo jak sekundę temu... Wypada to trochę żałośnie. Z drugiej strony, akcja w wielu przypadkach po schrzanieniu kombinacji zaczyna zwyczajnie iść innym torem – nie można tu ujrzeć napisu game over. To skłania do eksperymentowania i przejścia gry więcej niż raz – zresztą zakończeń jest tu mnóstwo, po kilka dla każdej z czterech postaci, i mogą się one mniej lub bardziej mieszać.

http://www.csmonitor.com/var/ezflow_site/storage/images/media/images/0223_heavy_rain/7448134-1-eng-US/0223_Heavy_rain_full_600.jpg
Ale co tu kryć, rozgrywka to tu tylko dodatek – Heavy Rain miał być najbardziej filmową grą wszech czasów, mocno stawiającą na fabułę. I fakt, taki właśnie jest, co jednym się spodoba, a innych odrzuci. Nie sposób nie docenić sporej nieliniowości - fakt, nie ma tu cudów, ale sporo wyborów cieszy. Problem leży gdzie indziej – historii daleko do miana rewelacyjnej. Ba, po wielu sesjach mogę wręcz z czystym sumieniem stwierdzić, że można w niej znaleźć więcej dziur niż w tonie szwajcarskiego sera. Po prawdzie nie powinno to zdziwić nikogo, kto miał do czynienia z Fahrenheitem, który też zapowiada się ciekawie, by z czasem coraz mocniej brnąć w absurd i debilizmy. Na szczęście tym razem nie mamy szamanów, kosmitów i wielkich roztoczy goniących bohatera po biurze – w zamian dostajemy poważną, zanurzoną w realistycznym sosie opowieść, do której wątek nadnaturalny zakrada się tylko na początku by potem... zupełnie zniknąć. To niestety niejedyny kłopot, z jakim boryka się scenariusz. Sprawia on wrażenie po amatorsku wręcz niedokończonego – niewyjaśnionych wątków jest żenująco wiele, co najmniej dwoje spośród czworga głównych bohaterów to do samego końca niemalże zupełne enigmy, a przebieg wielu wydarzeń wydaje się na siłę ugładzony. Ot, choćby poza tym jednym detalem najciekawsze rozwiązanie w fabule – Ethan, jeden z bohaterów, musi uratować swojego syna porwanego przez zabójcę. Dostaje od niego pudełko z pięcioma figurkami origami – każda po rozwinięciu zawiera adres, a czasem i bezpośrednie polecenie. Normalny człowiek otworzyłby wszystkie naraz i zobaczył, co jest napisane w środku, nieprawdaż? Cóż, przecież to zepsułoby całe napięcie, więc Ethan otwiera je pojedynczo.

Policja, próbująca uratować chłopca, to banda niekompetentnych idiotów, którzy przez kilka lat utykają na sprawie, w której większe postępy od nich robi przez dwa dni (!) jeden prywatny detektyw, zadając naprawdę podstawowe pytania. Na czele sprawy stoi zupełnie przerysowany wariat, dla którego wystarczą niewiele znaczące dowody żeby tylko znaleźć kozła ofiarnego. Ten sam policjant nie ma problemu ze stłuczeniem na kwaśne jabłko psychologa, który odmawia zeznań dotyczących swojego pacjenta. Pod koniec jeden z bohaterów okazuje się być w posiadaniu telefonu do osoby, której nigdy nie widział. A to tylko początek wyliczanki. Jest naprawdę słabo, chwilami wręcz tragicznie. Na szczęście końcowy twist jest w miarę wiarygodny (choć też można się czepnąć paru detali...), ale niszczy wprost proporcjonalne do bliskości finału natężenie największych filmowych banałów wszech czasów, takich jak sekretny pokój w szafie, opuszczony magazyn i inne. Niestety, w Fahrenheicie można było dopowiedzieć sobie, że gra musiała być szybko ukończona, przez co ucierpiała fabuła, ale Heavy Rain to już inna bajka i ostateczny dowód na to, że David Cage to lichy scenarzysta. Jego twór aspiruje do miana filmu, ale gdyby taki powstał, wszyscy wyśmialiby go za skrajnie niewiarygodną historię.

Całość ratuje na szczęście klimat, który pozwolił mi przejść grę za pierwszym razem z ledwie kilkoma wzdrygnięciami. Jest brudno, szaro, deszczowo, posępnie - w skrócie noirowo. Trochę jak pięść do nosa pasują do tego „magiczne” okulary agenta FBI, którym przyjdzie nam kierować, czy futurystyczny gabinet wspomnianego psychologa, ale idzie na to przymknąć oko. Zarówno miasto, w którym przyjdzie nam doświadczyć dramatu, jak i jego mieszkańcy, przywodzą na myśl „Siedem”, a punkt wyjścia fabuły – wystawianie ojca na makabryczne próby by ratować dziecko – jednoznacznie kojarzy się z „Piłą”, co też pozwala - niekoniecznie zmusza ! - graczowi na kilka rzeczy, których nigdy się nie robiło. To dobre połączenie i potrafi mocno zaabsorbować. Tym ciężej odżałować kretyńskie rozwiązania...

Heavy Rain to definicja gry na jedno podejście. Niby kuszą dodatkowe zakończenia czy choćby różne rozwiązania niektórych sekcji, ale za drugim, trzecim razem przebijania się przez te same sceny jedna po drugiej wychodzą na wierzch wszystkie słabości gry. Przy pierwszym podejściu cieszy to, że możemy każdym bohaterem odwiedzić toaletę, wypić sok z lodówki, porzucać piłką do kosza – przy drugim drażni nas to, że spora część obowiązkowej gry to robienie kompletnych bzdur, jak przewijanie niemowlaka czy robienie kolacji. Za pierwszym razem fabuła zwyczajnie trzyma w napięciu, chcemy wiedzieć, co będzie dalej, jak wszystko się skończy – za drugim widzimy jak na dłoni uproszczenia i kretynizmy, i nie mamy już czym ich usprawiedliwić. Z tego względu polecam Heavy Rain z dużą dozą ostrożności. Gra nie spełnia oczekiwań, to już pewne, ale naprawdę nierozsądnie ją przegapić. Bo takiej gry nigdy nie było, nawet jeśli tak wiele w niej spartaczono. Poniższą ocenę można podwyższyć o jeden, półtora punktu przy pierwszym przechodzeniu.

WERDYKT: BARDZO DOBRY (7)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Naprawdę chcesz dodać komentarz? To zbyt miłe żeby było prawdziwe...